środa, 30 marca 2011

The Appleseed Cast "Middle states"


The Appleseed Cast "Middle States" EP (2011)
I jest! W końcu! I warto było czekać. Polecam, mimo tego, że to tylko cztery kawałki (ostatni 14-minutowy). Dawno schowali tradycyjne emo do kieszeni swoich kraciastych koszul (converge'ówek). Dobrze, że broda u Chritophera pozostała. Teraz jest już post-rock'owo. Klimatycznie, nawet można powiedzieć malownicze. Podnoszą się chłopaki...warto było czekać. Kawałek tytułowy to absolutny majstersztyk. Niby nic nowego, niby nic, ale jednak wciąga i za każdym przesłuchaniem rośnie w siłę.

środa, 16 marca 2011

The Appleseed Cast



Ktoś powie, że Fugazi. No i w porządku, może być. Wiadomym jest, że są pewne ikony, których się nie porusza. Nie da się ich wkładu w muzykę zniwelować. No i Fugazi w tym worze ikon siedzi. Ok. "Argument"? No przecież! Że ja nie znam? Przecież i indie i emo i hipster w 100%! Sunny day real estate? "Diary"! No tak, oczywiście, bez tego nie było by w ogóle mowy o "emo" w muzyce. Przecież, że nic takiego by nie powstało. Gdzieś jeszcze ktoś krzyknie Rites of spring, ktoś może powie coś o Cap'n jazz, Braid.

A ja nieskromnie powiem coś o Mineral i The Appleseed Cast. Dwóch, według mnie, najwazniejszych kapelach nurtu "emo", ale "emo" rozumianego dobrze, a nie jako pseudo emo-zespoły powstające teraz na prędce. Chodzi mi o zespoły, które po raz pierwszy postawiły w takim wysokim stopniu na emocje, nie idąc w tym samym w banał i autoironię (można mylić z autodestrukcją). Czyli co?...GOD! BRING BACK THE 90'S EMO!

O Mineral'u powiem coś trochę później, teraz TAC. Jest to zespół początkowo dla mnie enigmatyczny. Kiedy zaczynałem go słuchać, nie miałem internetu i Misiek używając jeszcze Kaazy (czy jak to się piszę), ściągał mi pojedyncze kawałki. Nigdy nie miałem całej płyty, a jeno pojedyncze utwory. Zawsze chciałem usłyszeć co jest dalej ale nigdy nie było mi dane. Dopiero chyba druga klasa liceum przyniosła stałe łącze, a co za tym idzie resztę dyskografii. Kiedy rozpoczynałem słuchanie TAC miałem najwięcej utworów z pierwszej płyty. I od tej zacznę:


The end of the ring wars (1998)

"The end of the ring wars" od razu nasuwa skojarzenia z Tolkienem, ale nie jestem pewien czy o to właśnie chłopakom chodziło. Jedna z moich ulubionych płyt. Nie od razu się do niej przekonałem, ale jak już to zrobiłem to to było dopiero odkrycie. Jak dla mnie jeden z kilku najważniejszych fundamentów prawdziwego emotional-rock'a (bo jednak nie emo-hard-core...). Najbardziej brudna i raniąca uszy płyta zespołu. Najbardziej punk'owa. Taka, że jeszcze nie słychać, że chłopaki mają jakąkolwiek styczność z produkcją. No pewnie jakąś tam mają, ale tylko minimalnie potrzebną. "Marigold & Patchwork", "Antihero", "Stars", "Lost ring"...mam wymieniać dalej? Przecież to w powszechnej opinii powinno być dobre. Powinno być słuchane, bo na tym polega prawdziwa alternatywa. Polecam bez dwóch zdań, bo w następnych odsłonach dyskografii TAC, już tak nie będzie. Tutaj rzeczywiście pokazują to, na czym prawdziwe, rdzenne granie emo/alternative polega.

Tu aż wieje liceum. Tu aż wieje późną podstawówką, czy gimnazjum, jeśli już ktoś był uczęszczał do takowego. Pierwsze uczucia, pierwsze zachwyty, pierwsze niepowodzenia. Aż chce się przypomnieć czasy, kiedy to tekst "December 27, 1990" był wyznacznikiem najbardziej skrywanych uczuć. Kiedy to nie "Transatlanticism" było wyznacznikiem najgłębszych uczuć, a właśnie ta płyta. Oczywiście nie wspominam tu o "&serenading" zespołu Mineral, które to wyniosło emocje w muzyce na nowy, wyższy poziom ale już w łagodniejszy sposób. Mówię tu o muzyce szczerej, bo niemalże garażowej, chodnikowej. Kiedy wydaję nam się, że niemalże instrumentalny "Stars", ze swoimi miłym tekstem, da nam ukojenie dla uszu, zaczyna się dziać coś co ze spokojem nie ma nic wspólnego. Trzeba posłuchać, żeby mieć w ogóle podstawę do rozmowy na temat muzyki indie. Muzyki emo, która teraz jest traktowana jako twór dziwacznie groteskowy. Jako coś co nie powinno istnieć.

Dla mnie "TEOTRW" jest kamieniem milowym w muzyce. Czymś co w pewien sposób mnie ukształtowało i co sprawiło, że nie mogę chociaż raz na jakiś czas do tego dzieła wrócić. Dzieła. A w zasadzie "działo się". Aż łezka się w oku kręci. Dla mnie ta płyta to już nawet przeżycie a nie tylko słuchanie. Nie traktuje tego jako gitarowego grania. Dla mnie to absolutny "must have" w każdej szanującej się kolekcji. Co było potem...?



Deep elm split [two songs] (1999)
Split z Planes Mistaken for stars i Race car riot. Dwa utwory. Pierwszy jeszcze jakby pozostałość po "The end...", drugi pokazujący już "odpływowe" fascynację Chritophera i spółki. Warto. Zamieściłem tylko dwa utwory, The Appleseed Cast właśnie, bo na pozostałe zespoły przyjdzie jeszcze czas. Nie jest to płyta w pełnym znaczeniu tego słowa, więc trzeba przyjąć nieco inną optykę podczas słuchania. Jeszcze to, że są to kawałki w stylu, którego już u TAC nie uświadczymy, ba nadchodzi:


Mare Vitalis (2000)

To już jest volta. Stylistycznie odbiega ta płyta od debiutu. Nie mówię, ze to źle. Jest inaczej, jest spokojniej, mniej zadziornie. Jest...dobrze. Dobrze uczuciowo i dobrze artystycznie. Poszli bardziej w klimat i granie "instrumentalne" (ważny jest tu cudzysłów). Punk'a nie ma tu już zupełnie. Ale dla perełek typu "Fishing the sky", "Forever longing the golden sunset", "Mare mortis" czy "Storm" warto się zapoznać. Ciekawe jest, jak wykorzystują gitary i "koronkowe" na nich granie. Podobnie jest z perkusją, która aż roi się od przeszkadzajek. Ja lubię i kibicuję.



Low Level Owl I (2001)



Low Level Owl II (2001)

Dyptyk. Dwie części. Obie arcygenialne. Czysty impresjonizm. Chyba właśnie po to stworzono The Appleseed Cast. Jedne z najważniejszych dla mnie płyt.



Two Conversations (2003)

Oczekiwania były ogromne. Czy po osiągnięciu punktu kulminacyjnego swojej kariery, TAC nagra jeszcze coś dobrego? Czy po sięgnięciu artystycznych wyżyn są jeszcze w stanie stać na prostych nogach? Czy następna płyta powinna w ogóle powstać?

Chłopaki z Kansas odpowiedzieli sobie, ze powinna i nagrali jedną z najgorszych płyt jaką mogli nagrać. Broni się tylko "Fight song" i ewentualnie "Hello, Dearest Love", ale to już tylko ewentualnie. Szkoda...

Jednak trzy lata później przyszło najgorsze:


Peregrine (2006)

Najgorsza płyta The Appleseed Cast. "Peregrine" nie powinno w ogóle być. Próbowałem się do niej przekonać, ale nic, absolutnie nic w niej nie znalazłem. Szkoda czasu: Life's too short to listen to bad music.


Segarmatha (2009)

"Segarmatha" okrzyknąłem jednym z największych moich osobistych rozczarowań w roku 2009. Jednak dwa lata później zrozumiałem, że popełniłem błąd. Po kilkudziesięciu przesłuchaniach odnalazłem w tej płycie sens i radość ze słuchania. W głównej mierze instrumentalna post-rock'owa płyta zawiera kawałki, które mogą spokojnie znaleźć się w kanonie TAC. "An Army of fireflies", "Raise the sails" czy jeden z najwybitniejszych kawałków The Appleseed Cast" czyli "As the little things go", to perełki jakich mało. Nie ma tu już emo, nie ma alternative, nie ma indie. Post-rock mości państwo! Czy to dobrze, czy to źle...? Jeśli im to tak doskonale wychodzi to chyba dobrze.

Pytanie, co będzie dalej...(na 2011 przygotowują chyba EP'kę)

p.s.



Jako post (nomen omen) scriptum, zamieszczam kompilację z 2002 roku Lost Songs, która pozwala nam jeszcze chociaż na pół kroku wrócić do lat, w których TAC grali jeszcze garażowo i bardziej "brudno".