środa, 6 kwietnia 2011

Panda Bear "Tomboy"


Panda Bear "Tomboy"

Jak dziś pamiętam "podjarkę" poprzednią płytą, którą popełnić raczył Noah Benjamin Lennox. "Person pitch" towarzyszyło mi przez ekstremalnie długi czas! I jak dziś pamiętam, że każdy (słownie: KAŻDY) kawałek miałem na swoim last'owym profilu ustawiony jako "lubię to"! I dalej, pomimo pewnej zmiany gustu, mam do tej płyty ogromny sentyment. Ogromnie ją lubię i kto wie, czy nie lubię jej nawet bardziej od ostatniej (doskonałej!) długogrającej płyty Animal Collective. I nawet nie raziła mnie kiczowata okładka! Nic mnie w tej płycie nie raziło, brałem ją bezkrytycznie i basta!

No i stało się to co stać się musiało, czyli Panda wydał kolejny długograj. "Tomboy". Doskonały tytuł, trzeba przyznać, ale czy zawartość równie dobra? Póki co, przesłuchałem płytę dwa razy, więc niewiele mogę powiedzieć. Jednak potencjał jest i jestem pewien, że z tego krążka wykluje się coś dobrego. Jest na pewno inaczej, choć charakterystycznie, bo od pierwszych dźwięków wiadome z kim i z czym mamy do czynienia. Kawałków jest jednak więcej, są krótsze, co może dla wielu osób być plusem do przyswajalności. Ja dam tej płycie jeszcze nie jedną szansę, nawet nie ze względu na pamięć na poprzedniczkę, ale po prostu z czystej frajdy i ciekawości. Spróbujcie.

p.s. W linku do płyty jest oczywiście literówka. Proszę się nią nie przejmować...

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Burial


Burial "Street Halo"


Burial + Four Tet + Thom Yorke "Ego/Mirror"

Założyłem słuchawki. Stałem sam na peronie metra. Tylko jakieś gazety i opakowania po chipsach latały tam i z powrotem przeganiane chłodnym wiatrem. Była chyba druga w nocy, nie zimno ale i nie gorąco. Włożyłem ręce do kieszeni szarej dresowej bluzy. Minęło już chyba ze cztery godziny odkąd rozstałem się ze znajomymi, z którymi siedziałem w knajpie przy piwie. Gdzie była ta knajpa? Nie pamiętam dokładnie...w sumie chodzimy tam często, ale dziś po wyjściu z niej, zgubiłem się w mieście. Jestem na stacji metra i czekam na ostatni nocny albo pierwszy dzienny pociąg. Słowa powtarzane jak klątwa. "Pierwszy nocny, ostatni dzienny"...brzmi podobnie jak: "Idę tylko na jedno piwo". Frazesy, które nigdy się nie sprawdzają i w rzeczywistości są jak szczątki spalonej gazety. Widzę bezdomnego leżącego w kącie peronu...dziwne, przecież zawsze jest tu policja...teraz go nie zabierają? Słyszę zgrzyt...zapalił papierosa uzbieranego z resztek śmietnikowego tytoniu.

Przyjeżdża pociąg...już mam wsiadać, ale przez szyby, które migają mi przed oczyma, podobnie do taśmy filmowej, zauważam niewysoką postać. Przy niej niebieski rower. Patrzy się w moją stronę, wiem o tym, choć nie widzę dokładnie twarzy. Uśmiecha się? Chyba nie, bo to miasto jest zbyt ponure o tej porze by się uśmiechać...Chyba też jest jej (tak! to na pewno ona) zimno. Pociąg odjeżdża, a ja pozostaje na peronie. Tej nocy już nie wrócę do domu. Nawet nie wiem gdzie miałbym pójść. A Ona? Zwinnie wsiada na rower i zaczyna jechać... "Biegnij!" - słyszę niezbyt głośno ale niezwykle wyraźnie. Co mogę zrobić?

Wszystkie ulice są podobne, wszystkie mają ten sam posmak. Wszystkie lampy dają podobny blask, żółto-biały. W zasadzie są to tylko latarnie ostrzegawcze, chyba tylko dla puchaczy, bo zupełnie nie oświetlają tajemniczości jezdni i chodników. Jak to się dzieję, że widzę Ją dokładnie, kiedy lekko pedałuję na swojej holenderce...nie ma świateł a mimo to wie gdzie jechać.

Zatrzymuje się przy przystanku autobusowym. Na ulicach wciąż nikogo. Puk puk puk...słychać nienaregulowany hamulec. Siadamy razem na przystanku. "Kiedy odjeżdża mój nocny? W dzień jeżdżą jakoś...yhmmm...co 15 minut? No chyba, że jest między 15 a 16 to wtedy co 10 minut. Ale w nocy? Wiesz może?"

A ona odpowiada:

"Siadaj. Patrz na Mnie"

środa, 30 marca 2011

The Appleseed Cast "Middle states"


The Appleseed Cast "Middle States" EP (2011)
I jest! W końcu! I warto było czekać. Polecam, mimo tego, że to tylko cztery kawałki (ostatni 14-minutowy). Dawno schowali tradycyjne emo do kieszeni swoich kraciastych koszul (converge'ówek). Dobrze, że broda u Chritophera pozostała. Teraz jest już post-rock'owo. Klimatycznie, nawet można powiedzieć malownicze. Podnoszą się chłopaki...warto było czekać. Kawałek tytułowy to absolutny majstersztyk. Niby nic nowego, niby nic, ale jednak wciąga i za każdym przesłuchaniem rośnie w siłę.

środa, 16 marca 2011

The Appleseed Cast



Ktoś powie, że Fugazi. No i w porządku, może być. Wiadomym jest, że są pewne ikony, których się nie porusza. Nie da się ich wkładu w muzykę zniwelować. No i Fugazi w tym worze ikon siedzi. Ok. "Argument"? No przecież! Że ja nie znam? Przecież i indie i emo i hipster w 100%! Sunny day real estate? "Diary"! No tak, oczywiście, bez tego nie było by w ogóle mowy o "emo" w muzyce. Przecież, że nic takiego by nie powstało. Gdzieś jeszcze ktoś krzyknie Rites of spring, ktoś może powie coś o Cap'n jazz, Braid.

A ja nieskromnie powiem coś o Mineral i The Appleseed Cast. Dwóch, według mnie, najwazniejszych kapelach nurtu "emo", ale "emo" rozumianego dobrze, a nie jako pseudo emo-zespoły powstające teraz na prędce. Chodzi mi o zespoły, które po raz pierwszy postawiły w takim wysokim stopniu na emocje, nie idąc w tym samym w banał i autoironię (można mylić z autodestrukcją). Czyli co?...GOD! BRING BACK THE 90'S EMO!

O Mineral'u powiem coś trochę później, teraz TAC. Jest to zespół początkowo dla mnie enigmatyczny. Kiedy zaczynałem go słuchać, nie miałem internetu i Misiek używając jeszcze Kaazy (czy jak to się piszę), ściągał mi pojedyncze kawałki. Nigdy nie miałem całej płyty, a jeno pojedyncze utwory. Zawsze chciałem usłyszeć co jest dalej ale nigdy nie było mi dane. Dopiero chyba druga klasa liceum przyniosła stałe łącze, a co za tym idzie resztę dyskografii. Kiedy rozpoczynałem słuchanie TAC miałem najwięcej utworów z pierwszej płyty. I od tej zacznę:


The end of the ring wars (1998)

"The end of the ring wars" od razu nasuwa skojarzenia z Tolkienem, ale nie jestem pewien czy o to właśnie chłopakom chodziło. Jedna z moich ulubionych płyt. Nie od razu się do niej przekonałem, ale jak już to zrobiłem to to było dopiero odkrycie. Jak dla mnie jeden z kilku najważniejszych fundamentów prawdziwego emotional-rock'a (bo jednak nie emo-hard-core...). Najbardziej brudna i raniąca uszy płyta zespołu. Najbardziej punk'owa. Taka, że jeszcze nie słychać, że chłopaki mają jakąkolwiek styczność z produkcją. No pewnie jakąś tam mają, ale tylko minimalnie potrzebną. "Marigold & Patchwork", "Antihero", "Stars", "Lost ring"...mam wymieniać dalej? Przecież to w powszechnej opinii powinno być dobre. Powinno być słuchane, bo na tym polega prawdziwa alternatywa. Polecam bez dwóch zdań, bo w następnych odsłonach dyskografii TAC, już tak nie będzie. Tutaj rzeczywiście pokazują to, na czym prawdziwe, rdzenne granie emo/alternative polega.

Tu aż wieje liceum. Tu aż wieje późną podstawówką, czy gimnazjum, jeśli już ktoś był uczęszczał do takowego. Pierwsze uczucia, pierwsze zachwyty, pierwsze niepowodzenia. Aż chce się przypomnieć czasy, kiedy to tekst "December 27, 1990" był wyznacznikiem najbardziej skrywanych uczuć. Kiedy to nie "Transatlanticism" było wyznacznikiem najgłębszych uczuć, a właśnie ta płyta. Oczywiście nie wspominam tu o "&serenading" zespołu Mineral, które to wyniosło emocje w muzyce na nowy, wyższy poziom ale już w łagodniejszy sposób. Mówię tu o muzyce szczerej, bo niemalże garażowej, chodnikowej. Kiedy wydaję nam się, że niemalże instrumentalny "Stars", ze swoimi miłym tekstem, da nam ukojenie dla uszu, zaczyna się dziać coś co ze spokojem nie ma nic wspólnego. Trzeba posłuchać, żeby mieć w ogóle podstawę do rozmowy na temat muzyki indie. Muzyki emo, która teraz jest traktowana jako twór dziwacznie groteskowy. Jako coś co nie powinno istnieć.

Dla mnie "TEOTRW" jest kamieniem milowym w muzyce. Czymś co w pewien sposób mnie ukształtowało i co sprawiło, że nie mogę chociaż raz na jakiś czas do tego dzieła wrócić. Dzieła. A w zasadzie "działo się". Aż łezka się w oku kręci. Dla mnie ta płyta to już nawet przeżycie a nie tylko słuchanie. Nie traktuje tego jako gitarowego grania. Dla mnie to absolutny "must have" w każdej szanującej się kolekcji. Co było potem...?



Deep elm split [two songs] (1999)
Split z Planes Mistaken for stars i Race car riot. Dwa utwory. Pierwszy jeszcze jakby pozostałość po "The end...", drugi pokazujący już "odpływowe" fascynację Chritophera i spółki. Warto. Zamieściłem tylko dwa utwory, The Appleseed Cast właśnie, bo na pozostałe zespoły przyjdzie jeszcze czas. Nie jest to płyta w pełnym znaczeniu tego słowa, więc trzeba przyjąć nieco inną optykę podczas słuchania. Jeszcze to, że są to kawałki w stylu, którego już u TAC nie uświadczymy, ba nadchodzi:


Mare Vitalis (2000)

To już jest volta. Stylistycznie odbiega ta płyta od debiutu. Nie mówię, ze to źle. Jest inaczej, jest spokojniej, mniej zadziornie. Jest...dobrze. Dobrze uczuciowo i dobrze artystycznie. Poszli bardziej w klimat i granie "instrumentalne" (ważny jest tu cudzysłów). Punk'a nie ma tu już zupełnie. Ale dla perełek typu "Fishing the sky", "Forever longing the golden sunset", "Mare mortis" czy "Storm" warto się zapoznać. Ciekawe jest, jak wykorzystują gitary i "koronkowe" na nich granie. Podobnie jest z perkusją, która aż roi się od przeszkadzajek. Ja lubię i kibicuję.



Low Level Owl I (2001)



Low Level Owl II (2001)

Dyptyk. Dwie części. Obie arcygenialne. Czysty impresjonizm. Chyba właśnie po to stworzono The Appleseed Cast. Jedne z najważniejszych dla mnie płyt.



Two Conversations (2003)

Oczekiwania były ogromne. Czy po osiągnięciu punktu kulminacyjnego swojej kariery, TAC nagra jeszcze coś dobrego? Czy po sięgnięciu artystycznych wyżyn są jeszcze w stanie stać na prostych nogach? Czy następna płyta powinna w ogóle powstać?

Chłopaki z Kansas odpowiedzieli sobie, ze powinna i nagrali jedną z najgorszych płyt jaką mogli nagrać. Broni się tylko "Fight song" i ewentualnie "Hello, Dearest Love", ale to już tylko ewentualnie. Szkoda...

Jednak trzy lata później przyszło najgorsze:


Peregrine (2006)

Najgorsza płyta The Appleseed Cast. "Peregrine" nie powinno w ogóle być. Próbowałem się do niej przekonać, ale nic, absolutnie nic w niej nie znalazłem. Szkoda czasu: Life's too short to listen to bad music.


Segarmatha (2009)

"Segarmatha" okrzyknąłem jednym z największych moich osobistych rozczarowań w roku 2009. Jednak dwa lata później zrozumiałem, że popełniłem błąd. Po kilkudziesięciu przesłuchaniach odnalazłem w tej płycie sens i radość ze słuchania. W głównej mierze instrumentalna post-rock'owa płyta zawiera kawałki, które mogą spokojnie znaleźć się w kanonie TAC. "An Army of fireflies", "Raise the sails" czy jeden z najwybitniejszych kawałków The Appleseed Cast" czyli "As the little things go", to perełki jakich mało. Nie ma tu już emo, nie ma alternative, nie ma indie. Post-rock mości państwo! Czy to dobrze, czy to źle...? Jeśli im to tak doskonale wychodzi to chyba dobrze.

Pytanie, co będzie dalej...(na 2011 przygotowują chyba EP'kę)

p.s.



Jako post (nomen omen) scriptum, zamieszczam kompilację z 2002 roku Lost Songs, która pozwala nam jeszcze chociaż na pół kroku wrócić do lat, w których TAC grali jeszcze garażowo i bardziej "brudno".

sobota, 26 lutego 2011

Paatos "Timeloss"


Paatos "Timeloss" (2002)

Ideały progresywne jednak zawsze gdzieś tam około mnie się będą kręcić. Chciałbym się od nich odciąć ale jednak przeszłe lata słuchania takiej muzyki (no wiem, że są osoby, które słuchały takich dźwięków znacznie dłużej i co więcej jeszcze się tym nie znudziły, co dziwne wg mnie) odcisnęły na mnie jakieś piętno. Kiedy zasłuchiwałem się w tych napuszonych utworach, setkominutowych kawałkach, niekończących się solówkach to uważałem, że jest to to, na czym muzyka dojrzała polega. Ten patos, to było to czego oczekiwałem i co lubiłem.

Trochę mi się jednak gusta zmieniły (na szczęście!) i teraz zamiast patosu pozostał Paatos. Dziś ich pierwsza długogrająca płyta: Timeloss.

Niecałe 40 minut. Pięć utworów. Zaczyna się dość mocno, "Sensor". Niby pierwsze takty są spokojne, ale później zaczyna się dziać znacznie więcej. Głos Petronelli jest silny w tym kawałku jak w żadnym innym. Dalej hipnotyzujący "Hypnotique"...I'm the flower...smell me. Ciary przechodzą od uszu! "Tea"...najpierw spokojnie, gitary i pianino, jazzująca perkusja, a potem to już tylko dym. "They are beautiful" to dla mnie esencja Paatosowego grania. Piękny utwór. 7.47 minut...spokojnie, łagodnie...impresjonistycznie. Trochę przed połową utworu zaczyna się już absolutny majstersztyk. Snują się chłopaki, Nettermalm tylko trochę usuwa się w cień...dodaje tylko pojedyncze wersy. Klarnet i zadymiona perkusja. I snują się tak i snują. Ta pora dnia o której grają to musi być albo absolutny wieczór albo budzący się poranek. Piękne! Mój faworyt w tym zestawieniu. Potem już na zakończenie "Quits". I tu już nie ma przeproś. Jest intensywnie i z pazurem, oczywiście takim progresywnym (w dobrym tego słowa znaczeniu). 12 minut bez mrugnięcia okiem z chaotycznym finałem na dęciakach. Elektronika wkrada się do Paatosu, co warte jest nadmienienia, bo cała płyta brzmi jakby była nagrana w latach '60! Naprawdę. Świetne. Bez skrupułów polecam. Nie jest to rock regresywny. Bardziej twórcze wykorzystanie stylistyki. Później, na ich innych płytach było już tylko słabiej, więc warto poznać to dzieło.

czwartek, 24 lutego 2011

Joshua Fit For Battle "To Bring Our Own End"


Joshua fit for battle "To bring our own end" (2002)

W Newark w USA także potrafią grać. I to jeszcze jak! To co dzieje się na tej płycie to trudne do sprecyzowania doświadczenie. Jest potwornie mocno, chaotycznie, agresywnie (i to jeszcze jak! Tu aż kipi od złości!) ale i do tego melodyjnie. Wokal zmiata z powietrzni ziemi, a to co się dzieje w kwestii gitar to już po prostu przechodzi ludzkie pojęcie! Wiedzą chłopaki, że potrafią grać i wiedzą co zrobić, żeby swoje umiejętności dobrze wykorzystać. By w tej galopadzie na moment się zatrzymać, otrzymujemy na wpół akustyczny jeden malutki utwór. Krótkie złapanie oddechu i jedziemy dalej, bez trzymanki i jakiejkolwiek pewności co będzie dalej. Nie ma tu słabych punktów. Majstersztyk, bez dwóch zdań.

I to jest screamo definicyjne. Zarówno agresywny śpiew, graniczący z rozpaczą wrzask, galopujące na złamanie karku gitary, "chaotyczna" perkusja, wyciszenia i znów mocne partie (mocne przez największe "M") mieszające się w kółko ze sobą. Nigdy nie wiesz co cię spotka. Na tym to chyba polega hasło z nagłówka tego bloga. Odpowiednia głośność Joshua'y może sprawić, że zmienicie swoje podejście do tego, jakże teraz źle rozumianego gatunku muzyki. Polecam!

Mihai Edrisch


Znów Francja. I znów mocno i bez owijania w bawełnę. Screamo z najwyższej półki. Może nie jest zbyt chaotycznie, może zbyt przemyślanie. Ktoś po kilku odsłuchach powie, że jest monotonnie... no ale podobne zarzuty można usłyszeć pod adresem późniejszego zespołu chłopaków (dwóch dokładnie: Johan'a i Guillaume'a) czyli do Celeste, no ale chyba wszyscy rozumiemy jak bardzo są to zarzuty niewłaściwe. Mihai Edrisch przedstawia:


Mihai Edrisch "L'un sans l'autre" (2003)

Pierwsza płyta Michała to płyta krótka, bo trwająca tylko 30 minut 18 sekund, ale niezwykle treściwa. I przywalą i pomedytują. I rozpętają totalny chaos i zwolnią i zadumają się się przez chwilę. Jeszcze chodzą chłopakom eksperymenty elektroniczne, jeszcze dużo jest, tak modnego w screamo "gadania" (na szczęście nie dużo). Choć trzeba przyznać, że podczas słuchaniu tej płyty na słuchawkach, ciarki potrafią przejść po plecach, gdy słyszymy głosy bawiących się francuskich dzieci...głos Johana Girardeau jest jak walec! Ten gość ma chyba zdartą krtań i wszelkie struny, nie tylko głosowe...gdy zaczyna "śpiewać" robi to na 110% i nie pozostawia żadnych złudzeń. Jest ostro. Jeszcze widać tu trochę nieuporządkowania (oczywiście jest to jednak chaos kontrolowany), jeśli o kompozycję chodzi. Jeszcze nie jest to granie "zbite", które pojawia się już kilka lat później by w Celeste przybrać kolosalne już rozmiary. Warto zapoznać się z tą jakże dobrą płytą, nie tylko dlatego, że to kawął mocarnego grania, ale także po to, by wiedzieć, jak kiedyś grali goście z Celeste i Daitro. Warto poznać korzenie i początki. Szczególnie jeśli są tak zacne.


Mihai Edrisch "Un Jour Sans Lendemain" (2005)

Druga płyta prowadzi nas jednoznacznie do "masowości". Oczywiście nie w znaczeni "pop" ale masowości w graniu. Tutaj każdy kawałek jest przemyślany, każdy dźwięk jest na miejscu. Każdy utwór to potężna kompozycja, przytłaczająca brzmieniem. Brzmieniem, które jest jeszcze dość łagodne, jeśli popatrzymy chociażby na dokonania muzyków na "Misanthrope(s)" czy "Morte(s) Nee(s)" z lat późniejszych. Tu nie ma jeszcze miejsca na black, tu jest hard-core, bo już nawet ciężko nazywać to czystym screamo. Bawiąc się w gatunki, to oczywiście to screamo dojdziemy, ale jednak nie jest to (wg mnie) granie spod znaku tego gatunku.

Stylistycznie jest podobnie jak na poprzedniej płycie, jednak brzmienie jest bardziej mocarne. Wszystko jest jakby bardziej ułożone. Gwarantuję, że po kilku pierwszych odsłuchach nie dacie rady odróżnić od siebie poszczególnych utworów. Jak zaczynają walcować w pierwszym kawałku, tak potem trzymają się tego aż do końca. Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, niemniej jednak jest to płyta klasyczna. Pozycja, którą trzeba znać, by w ogóle rozmawiać o ciężkim brzmieniu. W końcu grupa ludzi tworzących zarówno Mihaia Edrischa jak i Celeste oraz Daitro ma znaczący wkład w historią i rozwój muzyki. Absolutnie: Must Have!

czwartek, 17 lutego 2011

Cursed "One"


Cursed "One"

Czy zespół ze stajni Deathwish wymaga rekomendacji. Wg mnie nie. Jest tu gęsto, na pewno nie można nic powiedzieć o muzycznej czystości gatunków. Sludge'owe wstawki mieszają się z czystym hard-core'em tudzież z jakimś innym core'm. W jednym kawałku chłopaki mieszają wszystko i co więcej wychodzą z tego obronną ręką.

Jest to granie pięknie wyprodukowane. Ja bym to porównał do najnowszego dziełka Daughters. Jest równie mięsiście ale jednak cały czas klarownie i czuć nutkę punk'ową. I patrząc na to co napisałem, nie widzę w tym żadnego sensu. Ale to granie nie da się inaczej opisać. Jest to duży kocioł ze wszystkim co miłośnicy grania z pod znaku (a jakże!) Converge'a czy Botch lubią najbardziej. Polecam.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Converge "2YK" (1999)


Converge "2YK"

Converge. Legenda sama w sobie. Twórcy stylu, nowego nurtu itp. Jeden z najlepszych składów koncertowych. Można by bić przed nimi pokłony. Ale to oni postanowili uderzyć czołem przed inną legendą muzyki. W 1999, dwa lata przed nagraniem kamienia milowego w dziedzinie mocnego grania, czyli przed wydaniem "Jane doe", Wydali krótką EP'kę z trzema utworami. Jeden nowy utwór, jedna wersja live i...cover The Cure. Tak właśnie! "Disintegration" w ich wykonaniu nabiera nowego wymiaru. Nie warto tego słuchać - tego posłuchać trzeba.

niedziela, 13 lutego 2011

Time To Burn

Podobno we Francji muzyka z gatunku metalowej, nie jest popularna. Wręcz nie znana...powiedział mi to znajomy Francuz. Jak to jest możliwe, skoro ten kraj raczy nas najbardziej wartościowymi zespołami z ogólnometalowej branży (poprzez hard-core, screamo, black)?! Dziś chciałbym przedstawić chłopaków, którzy już raz odwiedzili Polskę (niestety nie dane mi było ich zobaczyć), mają na swoim koncie trzy płyty (w tym jedna to bardziej EP) i potrafią swoją mocą zmieść z powierzchni ziemi. Back on stage! ...Time To Burn.


"Burn Lie Down"

Zaczęło się w 2004 roku płytą "Burn Lie Down". To w zasadzie EP, bo znajdują się na niej tylko 4 utwory. Jeszcze słychać hard-core, jeszcze można doszukać się punkowych inspiracji. Jeszcze nie ma wyklarowanego brzmienia. Ale brudu i agresji nie można im odmówić. Jak grają to grają na całość. Warto posłuchać, by wiedzieć od czego zespół wyszedł. Najmniej lubiana przeze mnie pozycja w ich dorobku. Co oczywiście i tak nie oznacza, że jest słaba...jest dobra.


"Starting point"

W 2005 wydają płytę już pełnowymiarową. Już da się zauważyć, ze są świadomi drzemiącej w nich kreatywności i przede wszystkim mocy (to co się dzieje w "Jelly Roll" to post hard-core'owa poezja!). Kiedy przychodzi "Waiting for the end" widać już, że nie zamierzają ani słuchaczy ani siebie oszczędzać, tylko przetaczają po nas ostry walec bez zahamowań! I ten ryk! Toż to nieludzkie co ten gość wyprawia! Żaden growl nie jest w stanie agresją dorównać takiemu sposobowi "śpiewania". Dalej jest już tylko lepiej: "Burn the lie down" to strzał w splot słoneczny i przetoczenie po potłuczonym szkle wylewającym się z gardła Eddy Duluc'ka (jak się odmienia te francuskie imiona?!). Kawałek kończy się marszowym werblem by przejść w zamykający utwór "Alma"...Przez długi czas niepokojąco zbliżamy się do punktu kulminacyjnego, który najwięcej wspólnego ma chyba ze sludge'm...uderzenie i...uff. Jesteśmy uratowani. Ale to dopiero początek, bo...


"Is.Land"

...bo w 2007 roku pojawia się dzieło kompletne. Absolutnie doskonała płyta, przemyślana w każdym calu. Takiej dawki agresji, złości, rozgoryczenia to teraz można ze świeca szukać! Mizantropiczne niezadowolenie z nieudolności międzyludzkich kontaktów. Odizolowanie od społeczeństwa, poczucie bezgranicznego ostracyzmu. Każdy człowiek to wyspa. Osobna wyspa. To zdają się nam przekazywać muzycy z Time to burn. Wsłuchując się w muzykę, wczytując w teksty widać przemyślaną strukturę właśnie opierającą się na takich emocjach. Od początku do końca płyty nie ma na niej słabych momentów. Wszystko jest na miejscu, wszystko jest niezbędne. "Emma peel" z otwierającymi słowami: "Blurred, frustrated and powerless!" zarysowują klimat w jakim utrzymane to arcydzieło. Tak! Tak uważam i będę tego zdania bronił. Uwielbia tę płytę i tak już pozostanie i nie potrafię się wypowiedzieć o niej bez jakichkolwiek emocji. Emocje! Bo na tym ta płyta stoi!

Najbardziej bezpośrednim wyrazem emocji jest "Tormenta", w której muzyka wraz z tekstem tworzą synergiczną całość, nie pozostawiając suchej nitki na słuchaczu...genialne. A moment "zebrania się" w kawałku "Isle of man" to coś co zmiata z nóg! Piękne!

Nie będę opisywał każdego utworu, bo trzeba tę płytę słuchać w całości, a dopiero znając ją na pamięć, można zacząć wybierać ulubione utwory. Ja z czystym sumieniem powiem, że przesłuchałem ten krążek chyba ze setkę jak nie więcej razy. I dalej mi mało...Absolutne "must have"!



Jako bonus załączam utwór z kompilacji "Falling down II", pt.: "Elena Djinn"

środa, 9 lutego 2011

Maths

Proszę Państwa, oto Maths! Przywitajcie ich z należytą atencją, bo to nie byle grupa. Mało znani, a to akurat wielka szkoda (przynajmniej mało znani w Polsce, bo jak jest za granicą to przyznam się nie wiem...). Śledząc ich news'y na facebook'u, można mieć wrażenie, że robią niepotrzebny szum i wybujałą otoczkę w okół swojej twórczości. Mnie osobiście zdziwiła jedna ich prośba opublikowana przed jakimś koncertem, w której napisali, żeby podczas gig'u nie pogować...Ale zostawmy to. Co z tego! Posłuchajcie ich a dowiecie się, że warto przejść przez to wszystko i nawet nie "machać dynią" (co jednak będzie naturalne podczas odsłuchów), by tylko posłuchać ich muzyki.


Maths+Throats "Split"

Na pierwszy ogień idzie Split z doskonałymi Throats. Obie kapele mają po pięć kawałków do dyspozycji i spokojnie to wystarcza by zmieść z powierzchni ziemi wszelkie uprzedzenia przed wydawnictwami typu "Split" (takie kiedyś posiadałem). Jeśli komuś podobała się propozycja Throats z 2010 roku, powinien naturalni sięgnąć po tę płytę i sprawdzić jak chłopaki grali kilka lat wcześniej. Maths się rozkręcają by w 2009 roku przedstawić nam:


Maths "Descent"

Mamy tu do czynienia z płytą wybitną. Od kawałków bardziej "spokojnych", poprzez screamo z najwyższej półki. Nie jest to granie chaotyczne. To w końcu Anglicy, więc hard-core w ich wykonaniu jest, powiedziałbym: elegancki. A to co dzieję się w utworze "Belief in hope", to przechodzi już ludzkie pojęcie. Nigdy nie zapomnę jakie wrażenie zrobiła na mnie ta płyta i ten utwór właśnie, kiedy wracałem do domku w górach w listopadowy, niedzielny poranek. Nic nie wskazywało, że tak sprawy będą się miały. Pogoda była nad wyraz klarowna, piękna jesień. Wracałem z mlekiem ze sklepu. Słoneczko, lekki wiatr. I jak zagrały pierwsze takty pianina to poczułem dreszcze i musiałem przystanąć bo nie wiedziałem co się dzieje. Od tej pory uwielbiam tę płytę i polecam z czystym sumieniem. Zarzucam wersję z 2011 roku, która to posiada jeden utwór dodatkowo...cover Deftones "Change". Nieźle się uśmiałem słysząc go pierwszy raz. Chino Moreno chyba też się uśmiał. Ale raczej przez łzy, że to nie tak on i jego zespół zagrali ten utwór, ale Maths właśnie.


Maths "Ascent"

Gdzieś wyczytałem, że ta płyta to uzupełnienie "Descent". Nie wiem czy do końca jest to prawda, więc nie będę tej plotki szerzej rozpowszechniał. Niemniej jednak: mam tu do czynienia z 4 kawałkami (w końcu to EP'ka), z czego trzy pierwsze to solidne uderzenie z wg większa niż na longplay'u agresją (słychać to szczególnie w wokalu). Natomiast utwór czwarty "The wind swept away" to istny majstersztyk, łączący w sobie zarówno porządne screamo (tudzież hard-core, jak zwał tak zwał) z naprawdę piękną melodią! Całość trwa jedenaście i pół minuty, więc nieprzeznaczenie tej płycie tych kilku chwil to naprawdę duży nietakt.

Dobra rada: należy słuchać głośno!

niedziela, 6 lutego 2011

Tim Hecker "Ravedeath, 1972"


Te wszystkie pola są pohoryzontalne. Nawet w zimie, pomimo tego, że jest zimno. Nawet podczas dżdżystej jesieni, pomimo tego że pada deszcz i pada nastrój. Wiosna i lato są jakby naturalną odskocznią i nie mają nic wspólnego z nieczuciem. Cały czas mam wrażenie, że idę po kolana w żółto-zielonym morzu...a może to już ocean? Wiatr! Jest, bo czasem nic nie słyszę, tak bardzo smaga uszy. Las? Tez jest! Niech i będzie. Myśli o o pozycji grobowej, myśli czyste, myśli nieskażone. Grobowej bo leżącej. Grobowej bo bezmyślnej. I w okół tylko ta żółtość. W końcu wypadałoby podskoczyć i wyrwać korzeń. Albo zostawić korzeń a wyrwać marzeń.

Pytanie czy jest się za starym, czy jest za głośno przestaje mieć w takich przypadkach znaczenie. Nie. Nie zawsze jest żółto. Nie zawsze jest wiatr ten wiatr. Choć podobno jest jak się chce, że ma być.

Z dachu mojej kamienicy zrzucają pianino. Ideał sięgnął nieba a teraz jest już na granicy z ziemią, choć cały czas ponad nią. Może nawet padać, może sypać śnieg. Chociaż nie, śnieg nie. Strasznie rozproszyłby skupienie na każdym małym dźwięku. Odpływ, przypływ i znów odpływ. Więcej jednak przypływów. Widzianych nie z zewnątrz ale z wewnątrz, tak jakby nie widzianych a będących nami. Ale co z pianinem? Stoi na krawędzi. Kilku oszołomionych gości próbuje je zepchnąć.

Pogadam z nimi, może dowiem się po co to robią...ale zaraz zaraz...

"William? To Ty?! Każdego bym się spodziewał, ale dlaczego akurat Ty?"

Zawsze wydawało mi się, że ktoś już coś wymyślił, że wszystko zostało napisane i namalowane, a pomysł który właśnie przychodzi mi do głowy, już dawno komuś przez głowę przeszedł i co więcej już się z pomyślał i nie jest więcej użyteczny. Wydawało mi się też zawsze, że można słuchać i nie słyszeć. "Jeśli ktoś pomyśli o morzu, już się w nim utopił".

"William! No ale dlaczego?"

Z wszystkich równań może wyjść 92982. A od tyłu? A inaczej...? 1972.

Czy masz wrażenie, że piękno się już zpiękniło? Posłuchaj jeszcze raz...

1972

niedziela, 30 stycznia 2011

...And You Will Know Us By the Trail of Dead "Tao of dead"


Kiedy wszystkie serwisy muzyczne oraz wszyscy znawcy i miłośnicy muzyki, walili pokłony przed "Source Tags & Codes", ja jeszcze nie wiedziałem, że istnieje taki zespół jak "...And You Will Know Us By the Trail of Dead". Usłyszałem o nich przy okazji płyty "The century of self", która to spodobała mi się niemalże z marszu. Potem sięgnąłem po "ST&C" i...jakoś nie skumałem gdzie jest ta wybitność. Co więcej muszę się przyznać, że dalej tego nie kumam. Nie znam tej płyty dobrze, ale na tyle odsłuchów ile miałem, nie przekonała mnie do siebie. No ale w porządku, pomyślałem, źle nie jest, więc dlaczego by nie spróbować najnowszego osiągnięcia "...AYWKUBTTOD"? Spróbowałem. I jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. "Tao of dead" to płyta bardzo dobra. Słucha się jej z przyjemnością, choć kilka rzeczy jednakowoż mnie drażni. Nigdy nie przepadałem za solówkami, ani za jakimiś chóralnymi zaśpiewami. Pierwszego zła udało się chłopakom uniknąć, ale drugiego niestety nie. Może nie są owe zaśpiewy bardzo męczące, ale wieją miejscami kiczem. Lekki patos miejscami również daje się we znaki, ale przy takich kompozycjach i melodiach łatwo o niedociągnięciach zapomnieć. Słucha się tej płyty znakomicie, a pomysłów Teksańczycy mają aż nadmiar! Polecam. Mocna rzecz na początek ro(c)ku.
trail of dead

wtorek, 25 stycznia 2011

Plebeian Grandstand "How hate is hard to define"


Płyt z roku 2010 ciąg dalszy. Od razu zaznaczę, że propozycja na dzis, nie jest czyms absolutnie wyjątkowym ani oryginalnym. Co więcej...jest to kopia dobrze znanego i lubianego zespołu. A ten zespół to Converge. Naprawdę, Plebeian Grandstand (co za nazwa, ludzie!), stał się niemalże cover-band'em dla Jacoba Bannona i spółki. Wszystkie kawałki na "HHIHTD", absolutnie wszystkie, mają swój converge'owy odpowiednik, a nawet niektóre mają ich po dwa. I może to bardzo zrazić do twórczosci (albo odtwórczosci) PG, ale moim zdaniem, nie powinno. Bo krążek, który dzis opisuje, jest albumem niezwykle przyjemnym (jesli może być w ogóle co "przyjemnego" w tak zagranym hard-core/math-core'rze). Słuchając dokonań Converge, niejednokrotnie cięzko przebrnąc przez całą, niezwykle intensywną plyte (weźmy pod uwagę chociażby długosc kawalka "Jane doe", który mnie osobiscie niejednokrotnie pokonał, czy chociazby "Grim Heart/ Black Rose" z "No heroes", który na mój gust nie pasuję do tego albumu). U chlopaków z PG jest inaczej. Album przelatuje caly za kazdym przesluchaniem. Nawet nie wiadomo kiedy! Wszystkie utwory dostarczaja ogromnego ladunku energii, czy nawet tej nienawisci, ktorą tak trudno zdefiniować. Ostre riffy, napedzajaca perkusja, a i wokal taki ze az czasem ciary przejdą. Wszystko by bylo doskonale, gdyby nie to, ze chocbysmy chcieli zapomniec o converge'owych nalecialosciach, to nie jest to mozliwe chocby nawet przez chwile! Naprwde, sluchajac "HHIHTD" mialem wrazenie, ze slucham "Jane doe" w polaczeniu z "Axe to fall". Jedynie brzmienie jest minimalnie inne, bardziej przytlumione. Ja polecam. Warto sie zapoznac, warto wiedziec "o co cho". Milych plyt nigdy za duzo. Wiem, że "życie jest za krótkie żeby sluchac slabej muzyki", ale kiedy mamy poswiecic tylko ok. 35 minut, to ta perspektywa nie jest jakos przerazajaca. A kto wie, moze komus sie ten album bardziej spodoba...ja lubie!
hard to define

niedziela, 23 stycznia 2011

podsumowanie 2010

Bez zbędnych słów na powitanie, bez posta "nr 1". Od razu "z grubej rury" czyli krótka lista tych najbardziej intrygujących wg mnie płyt z ubiegłego roku. Mam nadzieję, że przyszłe propozycje również się spodobają. Do słuchania zatem!

1. Celeste - Morte(s) Nee(s)

Płyta w całości do ściągnięcia za darmo ze strony oficjalnej. Bezkompromisowe, ciężko, bez zbędnych dźwięków. Zwalniają tylko raz, by po tym zwolnieniu zagrać ze wzmożona jeszcze siła. Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego. Póki co, moim zdaniem, najlepsza płyta Celeste w dyskografii. Genialnie wyprodukowana, genialnie zagrana. Nie jest to pozycja prosta w odbiorze. Słucha się „Morte(s) Nee(s)” z trudem. Ale po kilku (kilkunastu?) przesłuchaniach wyłania się z tej chaotycznej „papki”, bardzo klarowana i przemyślana płyta. Jedna z najlepszych płyt z okołometalowych rejonów jakie słyszałem w życiu. A ciężar, który od nich bije to coś naprawdę wyjątkowego. Nie może istnieć podsumowanie roku bez wzmianki o tej płycie. Nie można tez prowadzić żadnych dyskusji o muzyce ekstremalnej bez przedstawienia Celeste. Nie można!

2. The Armed - Common Enemies

Pozycja również dostępna za darmo ze strony oficjalnej. Granie z pod znaku The Dillinger Escape Plan czy Converge (by wymienić te bardzo znane możliwości). Cztery utwory (w końcu to EP), nie pozostawiające złudzeń. Jeśli ktoś lubi od czasu do czasu pomatematykować w muzyce, a na koncertach zawsze stoi w pierwszym rzędzie (tudzież leci na tłumie) powinien po The Armed sięgnąć bez mrugnięcia okiem. Chłopaki się nie oszczędzają a co za tym idzie nie oszczędzają słuchacza…no może za wyjątkiem utworu „Second hand”. Ten jeden daję nam złudzenie spokoju.

3. Foals - Total Life Forever

Niby każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie w The Foals, ale każdy jak jeden mąż wiesza psy na ich debiucie. Co wg mnie jest działaniem niewłaściwym, bo choć nie jest to granie w stu procentach oryginalne i odkrywcze, to kilka patentów maja naprawdę ciekawych (i wiem, że narażę się stwierdzeniem, że w kilku kawałkach słyszę echa King Crimson z okresu „Discipline”). I jak na „Antidotes” przez niemalże całą płytę powtarzali w sumie kilka pomysłów tylko na różne sposoby (co i tak wciągało i potrafiło zachwycić) to na drugiej płycie podeszli do sprawy zupełnie inaczej. Spokojnie, wszystko po kolei, jakby mniej ambitnie. Wszystko rozwija się naturalnie bez skakania z jednego pomysłu na drugi. Ale zmysł do melodii pozostał i chwała im za to. Konia z rzędem temu, kto chociaż raz nie zapętlił się na „Blue blond”, albo nie nucił pod nosem „Quiet the fury in your bed/ I'm the ghost in the back of your head…”.
mediafire

4. Meursault - All Creatures Will Make Merry

Spróbowałem posłuchać ową płytę tak na chybił trafił. Za pierwszym razem mi się spodobała i odstawiłem ją na długie miesiące. Powrót okazał się czymś na kształt katharsis. Piękne na wpół akustyczne, na wpół osadzone w stylistyce folk/lo-fi kompozycje. Nie będę pisał o melodiach i poszczególnych utworach, bo brak mi słów. Cudo!

Lato. Ciepło ale nie parne. Lekki wiaterek szumi od jeziora. W sumie jest już późno, bo chyba ok. 21. na głowie mam tylko czołówkę. Pod nogami nie pewny grunt, bo raz żwir, raz błoto, co chwila jakieś śliskie deski… „(…) I walked past the houses of every friend I’d ever known/ and I set off on my own/ if only I had known/ that you’d been waiting in the street for me all day (…)”
I will sing


5. The Declining Winter - Scenes From The Back Bedroom Window

Absolutny przypadek! Ale oby takich przypadków było więcej. Delikatne, impresjonistyczne granie. Niemalże ambientowe pasaże. Definicyjne piękno. Miłośnicy „gapienia się w buty” również powinni być kontent. A że to niestety tylko 4 utwory, to chyba warto poświęcić te kilka chwil na sprawdzenie…
hotfile








6. Daughters – Daughters

Kiedyś grindcore’owi Daughters nagrali płytę bardziej metalcore’ową. Wyszło im to na dobre. Szybkie, bezkompromisowe utwory, które dzięki krystalicznej produkcji nabierają potwornego ciężaru. A jakież to melodyjne! Niech nikogo nie zraża maniera wokalisty. Naprawdę da się to wytrzymać. Spędziłem z tą płytą szmat czasu i dalej mi się nie znudziła.
take it!








7. The Tallest Man On Earth - The Wild Hunt

Trudno coś o Najwyższym Człeku napisać, kiedy już wszyscy wkoło zdążali zbudować mu już wszelkiej maści możliwe pomniki- moim zdaniem, słusznie. Kiedy po raz pierwszy go usłyszałem, przypomniał mi się grający country Stewie z Family Guy…teraz jedynie biję się w pierś i żałuję, że nie spotkałem The Tallest Man On Earth na Offie…
Mediafire







8. Sun Kil Moon - Admiral Fell Promises

Jeśli kogoś nie zaczarowało poprzednie dzieło Marka Kozelka w tym wcieleniu, czyli płyta „April”, to taki ktoś powinien szybko udać się do psychologa, bo z jego emocjami naprawdę jest coś nie tak! Teraz jest równie pięknie, tylko że bardziej intymnie. Mamy do czynienia praktycznie tylko z głosem i gitarą. Ja to chwytam! Jest doskonale. Czołowy melancholik znów stanął na wysokości zadania:

“I thought about it long
Had you repeated in my ear
"I couldn't place a thought
without you being so close(…)”

Stary! Rządzisz!
alesund...




9. Throats - Throats

To ich pierwsze płyta. Długogrająca? Raczej krótko…jeśli ktos miał do czynienia z ich split’em z Maths, mniej więcej wie czego się spodziewać. Mathcore czy tam chaotic hardcore… nie bawmy się w nazywanie. Chłopaki mają to coś, co sprawia, że głowa sama chodzi, a dłonie zaciskają się w pieści! Brakuje tylko „młynka” i stage-diving’u… IF IT’S TOO LOUD YOU ARE TOO OLD!
m.o.s.h.






10. The body - All the waters of the earth shall turn to blood

TO))) jest dO)))bre! Dla wszystkich, dla których znaczek “O)))” ma jakiekO)))lwiek znaczenie, nie musze pisać dalszych rekO)))emendacji. Pozostałych i tak tO))) nie ruszy.
O)))












11. Kyte - Dead Waves

Nic się u chłopaków nie zmieniło od czasów debiutu…I dobrze! Urokliwe melodie to oni chyba mają w genach. Lekka indie-elektronika, zupełnie się nie narzucająca. Ale uwaga! Ja się na tej płycie zaciąłem już nieraz! Taka jest ładna!
the smoke saves lives










12. Fang Island - Fang Island

Indie-srindi w najlepszym wydaniu. W tym jakże ogranym gatunku FI wnosi powiew luzu I swoistej świeżości. Nawet solówki (których nienawidzę) nie gryzą po uszach. Life’s good!
indie!












13. The Dillinger Escape Plan - Option Paralysis

Jest spokojniej. Dalej potrafią przygrzać, a na koncertach wciąż sprawiają wrażenie nienormalnych. Dalej jest kunsztownie ale i tak, ze kawałki wpadają w ucho. Co więcej wciąż chyba nikt nie jest im w stanie dorównać jeśli o matematyczność i technikę chodzi. Jest słabiej niż na „Ire Works”. Ale absolutów się nie podważa.
D.E.P.








14. The National - High Violet

Dystyngowanie i lekko funeralnie…tak to wygląda na mój gust. Nie jest to jeszcze ten pogrzebowy poziom, który prezentuje ILIKETRAINS… No ale tak na poważnie, osoby zapatrzone w Interpol i podobne brytyjskie grupy, złapią TN w lot. Wszyscy inni, którzy cenią sobie dobre, dystyngowane indie (w tym dobrym tego słowa znaczeniu), nie liczą jednocześnie na ścigające się solówki, zmiany tempa i łamane rytmy polubią „High violet” i podobnie jak ja, pójdą zakupić bilet na najbliższy koncert.
mediafire





15. Rosetta - A Determinism Of Morality

Najlżejsza pozycja w dorobku Rosetty. Najbardziej…popowa? Kawałki krótkie, szybkie, niejednokrotnie z chóralnymi zaśpiewami. Odstrasza? Nie powinno. W końcu to Rosetta. Oni nie nagrywają słabych płyt. Jeśli ktoś nie zna, to dzieki tej płycie powinien się przekonać. Dalsze kroki w dyskografię będą już jakby oczywiste. Aha! Przyjeżdżają do Polski! Tak więc należy już zbierać kasę na bilet, koszulki, winyle, zapalniczki i małe łódki z kory.
With your hands wide open





16. Amusement Parks On Fire - Road Eyes

Wymagania po genialnym “Out of the angeles” były wysokie. Jeszcze dorzućmy do tego zeszłoroczną Ep’kę. Nie dziwi więc fakt, że „Road eses” może zawieść. Na początku tez nie czułem tej płyty. Wydawała mi się jedną, wielka bryłą bez pomysłu. Do tego jeszcze ta mdła okładka! Goddamn it! Shoegaze is dead! Ale po kilku odsłuchach jest już znacznie lepiej. Jestem w stanie znaleźć tutaj coś dl siebie. Ale dalej poniżej oczekiwań…dlatego tak nisko w zestawieniu.
expectations on fire




17. Deftones - Diamond Eses

No po prostu Deftones.
mediafire
















18. Thisquietarmy – Aftermath

Bardzo intrygujące ambientowe granie. Cos dla miłośników Tima Heckera, Fennesza itp.
mediafire















19. Cloudkicker – Beacons

Na co dzień nie słucham tego typu projektów. Ale akurat ta płytka mi się spodobała, a i patenty na niej wykorzystane nie są wcale pretensjonalne i sztampowe. Wręcz potrafią wciągnąć. Jeden człowiek odpowiedzialny za wszystkie instrumenty. Prog-metal? Czy ja wiem…
push it way up!








20. Loscil - Endless Falls

Juz wiem, że popełniłem ogromny błąd nie słuchając wcześniej Loscil’a…”And so I often come home at night depressed by what we have done, what we are doing. It's good. It means I've changed.”
endless











21. Blindead - Affliction XXIX II MXMVI

Jak dla mnie: słabiej niż na poprzednich płytach. Dalej uważam, że jest to chyba najlepsza polska kapela spod znaku ciężarnych brzmień, ale jednak oczekiwałem większego walca. A tu tak spokojnie…a może po prostu za mało słuchałem? Albo za cicho?
blindead









22. Muchy - Notoryczni debiutanci

Wodotryskom w związku z debiutem poznańskich Much nie było końca. Że objawienie, że odrodzenie, że w końcu ktoś tak w Polsce gra. Przy drugiej płycie było już spokojniej. Mało się o ND mówiło/pisało. Bo to jednak nic nowego. Jak jeszcze w „Terroromansie” było coś, czego nad Wisłą dawno się nie słyszało, tak w „Notorycznych debiutantach” mamy już tylko kontynuacje stylistyki. Tylko? Dla mnie Muchy dalej pozostaną zespołem, który będę lubił, bo osłuchałem się z nimi już konkretnie. Nie wiem co by musieli nagrać, żeby mnie wytrącić z równowagi (obojętnie w którą stronę). Zarówno melodie jaki i teksty są dla mnie na odpowiednim poziomie, dlatego biorę to polish-indie „na klatę” i daje będę go bronił. I na koncert znów pójdę!
mediafire



23. A sunny day in glasgow - Autumn, again

IMO z płyty na płytę słabiej, ale to cały czas spadek w normie. Pewien redaktor radiowy powiedział kiedyś, że ASDIG nigdy nie nagrali słabej płyty…i ma rację on! Shoegazer alive!
Drink Drank Drunk












24. Eldo - Opowieści z 1001 nocy

pożycz mi płuca...



download













25. Shining – Blackjazz

Ciekawe połączenie wielogatunkowe. Od metalu, poprzez jazz aż po elektronikę. Jest Madness i jest Damage. To lubię. Ino dwa zarzuty. Bo po pierwsze: pomimo tego, że jest to ostra jazda bez trzymanki, to jednak w pewnym momencie wkracza w to wszystko nuda. Podobne rozwiązania i pomysły. A czasem niestety ich brak. A po drugie: cover King Crimson. Panowie…no ile można wałkować ten kawałek! Gdzie wasza oryginalność!?
madness





26. Efterklang - Magic Chairs

Fajnie! Do poskakania, ponucenia. NIe do ponudzenia, bo w sumie te kilka kawałków mija dość szybko pozostawiając sympatyczne wrażenie. Indie? Post? Pewnie tak.
hotfile












27. The Dead Weather - Sea of Cowards

Gra tutaj Jack White. A ja nie lubie The White Stripes. A TDW mi się podoba. Takie „nieociosane” granie. Miłe.
mediafire













28. Pure Reason Revolution - Hammer And Anvil

Pierwszą ich płytę lubiłem, ale już mi przeszło. Drugą…przesłuchałem raz? Może pół…bo w ogóle mi nie podeszła. A ta jest dobra. Po prostu fajnie się słucha, a w dwóch momentach to nawet świetnie się słucha!
pure download












29. God Is an Astronaut - Age of the Fifth Sun

Popularność tego zespołu jest dla mnie zagadką. Oprócz doskonałej nazwy, wg mnie nie prezentują sobą zbyt wiele. Na koncercie wynudziłem się jak mops, dobrze że zespoły które grały przed nimi były intrygujące. Nie podoba mi się żadna ich płyta, a przynajmniej żadna w całości. A tu proszę. Miłe zaskoczenie.
mediafire








30. Four tet - there is love in you


Nie znałem Four Tet przed tą płytą. I dalej nie znam. Ale akurat TILIY lubię. A że sesja już niedługo, to taka elektronika wielu powinna podejść.
there is download for you