środa, 6 kwietnia 2011

Panda Bear "Tomboy"


Panda Bear "Tomboy"

Jak dziś pamiętam "podjarkę" poprzednią płytą, którą popełnić raczył Noah Benjamin Lennox. "Person pitch" towarzyszyło mi przez ekstremalnie długi czas! I jak dziś pamiętam, że każdy (słownie: KAŻDY) kawałek miałem na swoim last'owym profilu ustawiony jako "lubię to"! I dalej, pomimo pewnej zmiany gustu, mam do tej płyty ogromny sentyment. Ogromnie ją lubię i kto wie, czy nie lubię jej nawet bardziej od ostatniej (doskonałej!) długogrającej płyty Animal Collective. I nawet nie raziła mnie kiczowata okładka! Nic mnie w tej płycie nie raziło, brałem ją bezkrytycznie i basta!

No i stało się to co stać się musiało, czyli Panda wydał kolejny długograj. "Tomboy". Doskonały tytuł, trzeba przyznać, ale czy zawartość równie dobra? Póki co, przesłuchałem płytę dwa razy, więc niewiele mogę powiedzieć. Jednak potencjał jest i jestem pewien, że z tego krążka wykluje się coś dobrego. Jest na pewno inaczej, choć charakterystycznie, bo od pierwszych dźwięków wiadome z kim i z czym mamy do czynienia. Kawałków jest jednak więcej, są krótsze, co może dla wielu osób być plusem do przyswajalności. Ja dam tej płycie jeszcze nie jedną szansę, nawet nie ze względu na pamięć na poprzedniczkę, ale po prostu z czystej frajdy i ciekawości. Spróbujcie.

p.s. W linku do płyty jest oczywiście literówka. Proszę się nią nie przejmować...

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Burial


Burial "Street Halo"


Burial + Four Tet + Thom Yorke "Ego/Mirror"

Założyłem słuchawki. Stałem sam na peronie metra. Tylko jakieś gazety i opakowania po chipsach latały tam i z powrotem przeganiane chłodnym wiatrem. Była chyba druga w nocy, nie zimno ale i nie gorąco. Włożyłem ręce do kieszeni szarej dresowej bluzy. Minęło już chyba ze cztery godziny odkąd rozstałem się ze znajomymi, z którymi siedziałem w knajpie przy piwie. Gdzie była ta knajpa? Nie pamiętam dokładnie...w sumie chodzimy tam często, ale dziś po wyjściu z niej, zgubiłem się w mieście. Jestem na stacji metra i czekam na ostatni nocny albo pierwszy dzienny pociąg. Słowa powtarzane jak klątwa. "Pierwszy nocny, ostatni dzienny"...brzmi podobnie jak: "Idę tylko na jedno piwo". Frazesy, które nigdy się nie sprawdzają i w rzeczywistości są jak szczątki spalonej gazety. Widzę bezdomnego leżącego w kącie peronu...dziwne, przecież zawsze jest tu policja...teraz go nie zabierają? Słyszę zgrzyt...zapalił papierosa uzbieranego z resztek śmietnikowego tytoniu.

Przyjeżdża pociąg...już mam wsiadać, ale przez szyby, które migają mi przed oczyma, podobnie do taśmy filmowej, zauważam niewysoką postać. Przy niej niebieski rower. Patrzy się w moją stronę, wiem o tym, choć nie widzę dokładnie twarzy. Uśmiecha się? Chyba nie, bo to miasto jest zbyt ponure o tej porze by się uśmiechać...Chyba też jest jej (tak! to na pewno ona) zimno. Pociąg odjeżdża, a ja pozostaje na peronie. Tej nocy już nie wrócę do domu. Nawet nie wiem gdzie miałbym pójść. A Ona? Zwinnie wsiada na rower i zaczyna jechać... "Biegnij!" - słyszę niezbyt głośno ale niezwykle wyraźnie. Co mogę zrobić?

Wszystkie ulice są podobne, wszystkie mają ten sam posmak. Wszystkie lampy dają podobny blask, żółto-biały. W zasadzie są to tylko latarnie ostrzegawcze, chyba tylko dla puchaczy, bo zupełnie nie oświetlają tajemniczości jezdni i chodników. Jak to się dzieję, że widzę Ją dokładnie, kiedy lekko pedałuję na swojej holenderce...nie ma świateł a mimo to wie gdzie jechać.

Zatrzymuje się przy przystanku autobusowym. Na ulicach wciąż nikogo. Puk puk puk...słychać nienaregulowany hamulec. Siadamy razem na przystanku. "Kiedy odjeżdża mój nocny? W dzień jeżdżą jakoś...yhmmm...co 15 minut? No chyba, że jest między 15 a 16 to wtedy co 10 minut. Ale w nocy? Wiesz może?"

A ona odpowiada:

"Siadaj. Patrz na Mnie"

środa, 30 marca 2011

The Appleseed Cast "Middle states"


The Appleseed Cast "Middle States" EP (2011)
I jest! W końcu! I warto było czekać. Polecam, mimo tego, że to tylko cztery kawałki (ostatni 14-minutowy). Dawno schowali tradycyjne emo do kieszeni swoich kraciastych koszul (converge'ówek). Dobrze, że broda u Chritophera pozostała. Teraz jest już post-rock'owo. Klimatycznie, nawet można powiedzieć malownicze. Podnoszą się chłopaki...warto było czekać. Kawałek tytułowy to absolutny majstersztyk. Niby nic nowego, niby nic, ale jednak wciąga i za każdym przesłuchaniem rośnie w siłę.

środa, 16 marca 2011

The Appleseed Cast



Ktoś powie, że Fugazi. No i w porządku, może być. Wiadomym jest, że są pewne ikony, których się nie porusza. Nie da się ich wkładu w muzykę zniwelować. No i Fugazi w tym worze ikon siedzi. Ok. "Argument"? No przecież! Że ja nie znam? Przecież i indie i emo i hipster w 100%! Sunny day real estate? "Diary"! No tak, oczywiście, bez tego nie było by w ogóle mowy o "emo" w muzyce. Przecież, że nic takiego by nie powstało. Gdzieś jeszcze ktoś krzyknie Rites of spring, ktoś może powie coś o Cap'n jazz, Braid.

A ja nieskromnie powiem coś o Mineral i The Appleseed Cast. Dwóch, według mnie, najwazniejszych kapelach nurtu "emo", ale "emo" rozumianego dobrze, a nie jako pseudo emo-zespoły powstające teraz na prędce. Chodzi mi o zespoły, które po raz pierwszy postawiły w takim wysokim stopniu na emocje, nie idąc w tym samym w banał i autoironię (można mylić z autodestrukcją). Czyli co?...GOD! BRING BACK THE 90'S EMO!

O Mineral'u powiem coś trochę później, teraz TAC. Jest to zespół początkowo dla mnie enigmatyczny. Kiedy zaczynałem go słuchać, nie miałem internetu i Misiek używając jeszcze Kaazy (czy jak to się piszę), ściągał mi pojedyncze kawałki. Nigdy nie miałem całej płyty, a jeno pojedyncze utwory. Zawsze chciałem usłyszeć co jest dalej ale nigdy nie było mi dane. Dopiero chyba druga klasa liceum przyniosła stałe łącze, a co za tym idzie resztę dyskografii. Kiedy rozpoczynałem słuchanie TAC miałem najwięcej utworów z pierwszej płyty. I od tej zacznę:


The end of the ring wars (1998)

"The end of the ring wars" od razu nasuwa skojarzenia z Tolkienem, ale nie jestem pewien czy o to właśnie chłopakom chodziło. Jedna z moich ulubionych płyt. Nie od razu się do niej przekonałem, ale jak już to zrobiłem to to było dopiero odkrycie. Jak dla mnie jeden z kilku najważniejszych fundamentów prawdziwego emotional-rock'a (bo jednak nie emo-hard-core...). Najbardziej brudna i raniąca uszy płyta zespołu. Najbardziej punk'owa. Taka, że jeszcze nie słychać, że chłopaki mają jakąkolwiek styczność z produkcją. No pewnie jakąś tam mają, ale tylko minimalnie potrzebną. "Marigold & Patchwork", "Antihero", "Stars", "Lost ring"...mam wymieniać dalej? Przecież to w powszechnej opinii powinno być dobre. Powinno być słuchane, bo na tym polega prawdziwa alternatywa. Polecam bez dwóch zdań, bo w następnych odsłonach dyskografii TAC, już tak nie będzie. Tutaj rzeczywiście pokazują to, na czym prawdziwe, rdzenne granie emo/alternative polega.

Tu aż wieje liceum. Tu aż wieje późną podstawówką, czy gimnazjum, jeśli już ktoś był uczęszczał do takowego. Pierwsze uczucia, pierwsze zachwyty, pierwsze niepowodzenia. Aż chce się przypomnieć czasy, kiedy to tekst "December 27, 1990" był wyznacznikiem najbardziej skrywanych uczuć. Kiedy to nie "Transatlanticism" było wyznacznikiem najgłębszych uczuć, a właśnie ta płyta. Oczywiście nie wspominam tu o "&serenading" zespołu Mineral, które to wyniosło emocje w muzyce na nowy, wyższy poziom ale już w łagodniejszy sposób. Mówię tu o muzyce szczerej, bo niemalże garażowej, chodnikowej. Kiedy wydaję nam się, że niemalże instrumentalny "Stars", ze swoimi miłym tekstem, da nam ukojenie dla uszu, zaczyna się dziać coś co ze spokojem nie ma nic wspólnego. Trzeba posłuchać, żeby mieć w ogóle podstawę do rozmowy na temat muzyki indie. Muzyki emo, która teraz jest traktowana jako twór dziwacznie groteskowy. Jako coś co nie powinno istnieć.

Dla mnie "TEOTRW" jest kamieniem milowym w muzyce. Czymś co w pewien sposób mnie ukształtowało i co sprawiło, że nie mogę chociaż raz na jakiś czas do tego dzieła wrócić. Dzieła. A w zasadzie "działo się". Aż łezka się w oku kręci. Dla mnie ta płyta to już nawet przeżycie a nie tylko słuchanie. Nie traktuje tego jako gitarowego grania. Dla mnie to absolutny "must have" w każdej szanującej się kolekcji. Co było potem...?



Deep elm split [two songs] (1999)
Split z Planes Mistaken for stars i Race car riot. Dwa utwory. Pierwszy jeszcze jakby pozostałość po "The end...", drugi pokazujący już "odpływowe" fascynację Chritophera i spółki. Warto. Zamieściłem tylko dwa utwory, The Appleseed Cast właśnie, bo na pozostałe zespoły przyjdzie jeszcze czas. Nie jest to płyta w pełnym znaczeniu tego słowa, więc trzeba przyjąć nieco inną optykę podczas słuchania. Jeszcze to, że są to kawałki w stylu, którego już u TAC nie uświadczymy, ba nadchodzi:


Mare Vitalis (2000)

To już jest volta. Stylistycznie odbiega ta płyta od debiutu. Nie mówię, ze to źle. Jest inaczej, jest spokojniej, mniej zadziornie. Jest...dobrze. Dobrze uczuciowo i dobrze artystycznie. Poszli bardziej w klimat i granie "instrumentalne" (ważny jest tu cudzysłów). Punk'a nie ma tu już zupełnie. Ale dla perełek typu "Fishing the sky", "Forever longing the golden sunset", "Mare mortis" czy "Storm" warto się zapoznać. Ciekawe jest, jak wykorzystują gitary i "koronkowe" na nich granie. Podobnie jest z perkusją, która aż roi się od przeszkadzajek. Ja lubię i kibicuję.



Low Level Owl I (2001)



Low Level Owl II (2001)

Dyptyk. Dwie części. Obie arcygenialne. Czysty impresjonizm. Chyba właśnie po to stworzono The Appleseed Cast. Jedne z najważniejszych dla mnie płyt.



Two Conversations (2003)

Oczekiwania były ogromne. Czy po osiągnięciu punktu kulminacyjnego swojej kariery, TAC nagra jeszcze coś dobrego? Czy po sięgnięciu artystycznych wyżyn są jeszcze w stanie stać na prostych nogach? Czy następna płyta powinna w ogóle powstać?

Chłopaki z Kansas odpowiedzieli sobie, ze powinna i nagrali jedną z najgorszych płyt jaką mogli nagrać. Broni się tylko "Fight song" i ewentualnie "Hello, Dearest Love", ale to już tylko ewentualnie. Szkoda...

Jednak trzy lata później przyszło najgorsze:


Peregrine (2006)

Najgorsza płyta The Appleseed Cast. "Peregrine" nie powinno w ogóle być. Próbowałem się do niej przekonać, ale nic, absolutnie nic w niej nie znalazłem. Szkoda czasu: Life's too short to listen to bad music.


Segarmatha (2009)

"Segarmatha" okrzyknąłem jednym z największych moich osobistych rozczarowań w roku 2009. Jednak dwa lata później zrozumiałem, że popełniłem błąd. Po kilkudziesięciu przesłuchaniach odnalazłem w tej płycie sens i radość ze słuchania. W głównej mierze instrumentalna post-rock'owa płyta zawiera kawałki, które mogą spokojnie znaleźć się w kanonie TAC. "An Army of fireflies", "Raise the sails" czy jeden z najwybitniejszych kawałków The Appleseed Cast" czyli "As the little things go", to perełki jakich mało. Nie ma tu już emo, nie ma alternative, nie ma indie. Post-rock mości państwo! Czy to dobrze, czy to źle...? Jeśli im to tak doskonale wychodzi to chyba dobrze.

Pytanie, co będzie dalej...(na 2011 przygotowują chyba EP'kę)

p.s.



Jako post (nomen omen) scriptum, zamieszczam kompilację z 2002 roku Lost Songs, która pozwala nam jeszcze chociaż na pół kroku wrócić do lat, w których TAC grali jeszcze garażowo i bardziej "brudno".

sobota, 26 lutego 2011

Paatos "Timeloss"


Paatos "Timeloss" (2002)

Ideały progresywne jednak zawsze gdzieś tam około mnie się będą kręcić. Chciałbym się od nich odciąć ale jednak przeszłe lata słuchania takiej muzyki (no wiem, że są osoby, które słuchały takich dźwięków znacznie dłużej i co więcej jeszcze się tym nie znudziły, co dziwne wg mnie) odcisnęły na mnie jakieś piętno. Kiedy zasłuchiwałem się w tych napuszonych utworach, setkominutowych kawałkach, niekończących się solówkach to uważałem, że jest to to, na czym muzyka dojrzała polega. Ten patos, to było to czego oczekiwałem i co lubiłem.

Trochę mi się jednak gusta zmieniły (na szczęście!) i teraz zamiast patosu pozostał Paatos. Dziś ich pierwsza długogrająca płyta: Timeloss.

Niecałe 40 minut. Pięć utworów. Zaczyna się dość mocno, "Sensor". Niby pierwsze takty są spokojne, ale później zaczyna się dziać znacznie więcej. Głos Petronelli jest silny w tym kawałku jak w żadnym innym. Dalej hipnotyzujący "Hypnotique"...I'm the flower...smell me. Ciary przechodzą od uszu! "Tea"...najpierw spokojnie, gitary i pianino, jazzująca perkusja, a potem to już tylko dym. "They are beautiful" to dla mnie esencja Paatosowego grania. Piękny utwór. 7.47 minut...spokojnie, łagodnie...impresjonistycznie. Trochę przed połową utworu zaczyna się już absolutny majstersztyk. Snują się chłopaki, Nettermalm tylko trochę usuwa się w cień...dodaje tylko pojedyncze wersy. Klarnet i zadymiona perkusja. I snują się tak i snują. Ta pora dnia o której grają to musi być albo absolutny wieczór albo budzący się poranek. Piękne! Mój faworyt w tym zestawieniu. Potem już na zakończenie "Quits". I tu już nie ma przeproś. Jest intensywnie i z pazurem, oczywiście takim progresywnym (w dobrym tego słowa znaczeniu). 12 minut bez mrugnięcia okiem z chaotycznym finałem na dęciakach. Elektronika wkrada się do Paatosu, co warte jest nadmienienia, bo cała płyta brzmi jakby była nagrana w latach '60! Naprawdę. Świetne. Bez skrupułów polecam. Nie jest to rock regresywny. Bardziej twórcze wykorzystanie stylistyki. Później, na ich innych płytach było już tylko słabiej, więc warto poznać to dzieło.

czwartek, 24 lutego 2011

Joshua Fit For Battle "To Bring Our Own End"


Joshua fit for battle "To bring our own end" (2002)

W Newark w USA także potrafią grać. I to jeszcze jak! To co dzieje się na tej płycie to trudne do sprecyzowania doświadczenie. Jest potwornie mocno, chaotycznie, agresywnie (i to jeszcze jak! Tu aż kipi od złości!) ale i do tego melodyjnie. Wokal zmiata z powietrzni ziemi, a to co się dzieje w kwestii gitar to już po prostu przechodzi ludzkie pojęcie! Wiedzą chłopaki, że potrafią grać i wiedzą co zrobić, żeby swoje umiejętności dobrze wykorzystać. By w tej galopadzie na moment się zatrzymać, otrzymujemy na wpół akustyczny jeden malutki utwór. Krótkie złapanie oddechu i jedziemy dalej, bez trzymanki i jakiejkolwiek pewności co będzie dalej. Nie ma tu słabych punktów. Majstersztyk, bez dwóch zdań.

I to jest screamo definicyjne. Zarówno agresywny śpiew, graniczący z rozpaczą wrzask, galopujące na złamanie karku gitary, "chaotyczna" perkusja, wyciszenia i znów mocne partie (mocne przez największe "M") mieszające się w kółko ze sobą. Nigdy nie wiesz co cię spotka. Na tym to chyba polega hasło z nagłówka tego bloga. Odpowiednia głośność Joshua'y może sprawić, że zmienicie swoje podejście do tego, jakże teraz źle rozumianego gatunku muzyki. Polecam!

Mihai Edrisch


Znów Francja. I znów mocno i bez owijania w bawełnę. Screamo z najwyższej półki. Może nie jest zbyt chaotycznie, może zbyt przemyślanie. Ktoś po kilku odsłuchach powie, że jest monotonnie... no ale podobne zarzuty można usłyszeć pod adresem późniejszego zespołu chłopaków (dwóch dokładnie: Johan'a i Guillaume'a) czyli do Celeste, no ale chyba wszyscy rozumiemy jak bardzo są to zarzuty niewłaściwe. Mihai Edrisch przedstawia:


Mihai Edrisch "L'un sans l'autre" (2003)

Pierwsza płyta Michała to płyta krótka, bo trwająca tylko 30 minut 18 sekund, ale niezwykle treściwa. I przywalą i pomedytują. I rozpętają totalny chaos i zwolnią i zadumają się się przez chwilę. Jeszcze chodzą chłopakom eksperymenty elektroniczne, jeszcze dużo jest, tak modnego w screamo "gadania" (na szczęście nie dużo). Choć trzeba przyznać, że podczas słuchaniu tej płyty na słuchawkach, ciarki potrafią przejść po plecach, gdy słyszymy głosy bawiących się francuskich dzieci...głos Johana Girardeau jest jak walec! Ten gość ma chyba zdartą krtań i wszelkie struny, nie tylko głosowe...gdy zaczyna "śpiewać" robi to na 110% i nie pozostawia żadnych złudzeń. Jest ostro. Jeszcze widać tu trochę nieuporządkowania (oczywiście jest to jednak chaos kontrolowany), jeśli o kompozycję chodzi. Jeszcze nie jest to granie "zbite", które pojawia się już kilka lat później by w Celeste przybrać kolosalne już rozmiary. Warto zapoznać się z tą jakże dobrą płytą, nie tylko dlatego, że to kawął mocarnego grania, ale także po to, by wiedzieć, jak kiedyś grali goście z Celeste i Daitro. Warto poznać korzenie i początki. Szczególnie jeśli są tak zacne.


Mihai Edrisch "Un Jour Sans Lendemain" (2005)

Druga płyta prowadzi nas jednoznacznie do "masowości". Oczywiście nie w znaczeni "pop" ale masowości w graniu. Tutaj każdy kawałek jest przemyślany, każdy dźwięk jest na miejscu. Każdy utwór to potężna kompozycja, przytłaczająca brzmieniem. Brzmieniem, które jest jeszcze dość łagodne, jeśli popatrzymy chociażby na dokonania muzyków na "Misanthrope(s)" czy "Morte(s) Nee(s)" z lat późniejszych. Tu nie ma jeszcze miejsca na black, tu jest hard-core, bo już nawet ciężko nazywać to czystym screamo. Bawiąc się w gatunki, to oczywiście to screamo dojdziemy, ale jednak nie jest to (wg mnie) granie spod znaku tego gatunku.

Stylistycznie jest podobnie jak na poprzedniej płycie, jednak brzmienie jest bardziej mocarne. Wszystko jest jakby bardziej ułożone. Gwarantuję, że po kilku pierwszych odsłuchach nie dacie rady odróżnić od siebie poszczególnych utworów. Jak zaczynają walcować w pierwszym kawałku, tak potem trzymają się tego aż do końca. Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, niemniej jednak jest to płyta klasyczna. Pozycja, którą trzeba znać, by w ogóle rozmawiać o ciężkim brzmieniu. W końcu grupa ludzi tworzących zarówno Mihaia Edrischa jak i Celeste oraz Daitro ma znaczący wkład w historią i rozwój muzyki. Absolutnie: Must Have!