sobota, 26 lutego 2011

Paatos "Timeloss"


Paatos "Timeloss" (2002)

Ideały progresywne jednak zawsze gdzieś tam około mnie się będą kręcić. Chciałbym się od nich odciąć ale jednak przeszłe lata słuchania takiej muzyki (no wiem, że są osoby, które słuchały takich dźwięków znacznie dłużej i co więcej jeszcze się tym nie znudziły, co dziwne wg mnie) odcisnęły na mnie jakieś piętno. Kiedy zasłuchiwałem się w tych napuszonych utworach, setkominutowych kawałkach, niekończących się solówkach to uważałem, że jest to to, na czym muzyka dojrzała polega. Ten patos, to było to czego oczekiwałem i co lubiłem.

Trochę mi się jednak gusta zmieniły (na szczęście!) i teraz zamiast patosu pozostał Paatos. Dziś ich pierwsza długogrająca płyta: Timeloss.

Niecałe 40 minut. Pięć utworów. Zaczyna się dość mocno, "Sensor". Niby pierwsze takty są spokojne, ale później zaczyna się dziać znacznie więcej. Głos Petronelli jest silny w tym kawałku jak w żadnym innym. Dalej hipnotyzujący "Hypnotique"...I'm the flower...smell me. Ciary przechodzą od uszu! "Tea"...najpierw spokojnie, gitary i pianino, jazzująca perkusja, a potem to już tylko dym. "They are beautiful" to dla mnie esencja Paatosowego grania. Piękny utwór. 7.47 minut...spokojnie, łagodnie...impresjonistycznie. Trochę przed połową utworu zaczyna się już absolutny majstersztyk. Snują się chłopaki, Nettermalm tylko trochę usuwa się w cień...dodaje tylko pojedyncze wersy. Klarnet i zadymiona perkusja. I snują się tak i snują. Ta pora dnia o której grają to musi być albo absolutny wieczór albo budzący się poranek. Piękne! Mój faworyt w tym zestawieniu. Potem już na zakończenie "Quits". I tu już nie ma przeproś. Jest intensywnie i z pazurem, oczywiście takim progresywnym (w dobrym tego słowa znaczeniu). 12 minut bez mrugnięcia okiem z chaotycznym finałem na dęciakach. Elektronika wkrada się do Paatosu, co warte jest nadmienienia, bo cała płyta brzmi jakby była nagrana w latach '60! Naprawdę. Świetne. Bez skrupułów polecam. Nie jest to rock regresywny. Bardziej twórcze wykorzystanie stylistyki. Później, na ich innych płytach było już tylko słabiej, więc warto poznać to dzieło.

czwartek, 24 lutego 2011

Joshua Fit For Battle "To Bring Our Own End"


Joshua fit for battle "To bring our own end" (2002)

W Newark w USA także potrafią grać. I to jeszcze jak! To co dzieje się na tej płycie to trudne do sprecyzowania doświadczenie. Jest potwornie mocno, chaotycznie, agresywnie (i to jeszcze jak! Tu aż kipi od złości!) ale i do tego melodyjnie. Wokal zmiata z powietrzni ziemi, a to co się dzieje w kwestii gitar to już po prostu przechodzi ludzkie pojęcie! Wiedzą chłopaki, że potrafią grać i wiedzą co zrobić, żeby swoje umiejętności dobrze wykorzystać. By w tej galopadzie na moment się zatrzymać, otrzymujemy na wpół akustyczny jeden malutki utwór. Krótkie złapanie oddechu i jedziemy dalej, bez trzymanki i jakiejkolwiek pewności co będzie dalej. Nie ma tu słabych punktów. Majstersztyk, bez dwóch zdań.

I to jest screamo definicyjne. Zarówno agresywny śpiew, graniczący z rozpaczą wrzask, galopujące na złamanie karku gitary, "chaotyczna" perkusja, wyciszenia i znów mocne partie (mocne przez największe "M") mieszające się w kółko ze sobą. Nigdy nie wiesz co cię spotka. Na tym to chyba polega hasło z nagłówka tego bloga. Odpowiednia głośność Joshua'y może sprawić, że zmienicie swoje podejście do tego, jakże teraz źle rozumianego gatunku muzyki. Polecam!

Mihai Edrisch


Znów Francja. I znów mocno i bez owijania w bawełnę. Screamo z najwyższej półki. Może nie jest zbyt chaotycznie, może zbyt przemyślanie. Ktoś po kilku odsłuchach powie, że jest monotonnie... no ale podobne zarzuty można usłyszeć pod adresem późniejszego zespołu chłopaków (dwóch dokładnie: Johan'a i Guillaume'a) czyli do Celeste, no ale chyba wszyscy rozumiemy jak bardzo są to zarzuty niewłaściwe. Mihai Edrisch przedstawia:


Mihai Edrisch "L'un sans l'autre" (2003)

Pierwsza płyta Michała to płyta krótka, bo trwająca tylko 30 minut 18 sekund, ale niezwykle treściwa. I przywalą i pomedytują. I rozpętają totalny chaos i zwolnią i zadumają się się przez chwilę. Jeszcze chodzą chłopakom eksperymenty elektroniczne, jeszcze dużo jest, tak modnego w screamo "gadania" (na szczęście nie dużo). Choć trzeba przyznać, że podczas słuchaniu tej płyty na słuchawkach, ciarki potrafią przejść po plecach, gdy słyszymy głosy bawiących się francuskich dzieci...głos Johana Girardeau jest jak walec! Ten gość ma chyba zdartą krtań i wszelkie struny, nie tylko głosowe...gdy zaczyna "śpiewać" robi to na 110% i nie pozostawia żadnych złudzeń. Jest ostro. Jeszcze widać tu trochę nieuporządkowania (oczywiście jest to jednak chaos kontrolowany), jeśli o kompozycję chodzi. Jeszcze nie jest to granie "zbite", które pojawia się już kilka lat później by w Celeste przybrać kolosalne już rozmiary. Warto zapoznać się z tą jakże dobrą płytą, nie tylko dlatego, że to kawął mocarnego grania, ale także po to, by wiedzieć, jak kiedyś grali goście z Celeste i Daitro. Warto poznać korzenie i początki. Szczególnie jeśli są tak zacne.


Mihai Edrisch "Un Jour Sans Lendemain" (2005)

Druga płyta prowadzi nas jednoznacznie do "masowości". Oczywiście nie w znaczeni "pop" ale masowości w graniu. Tutaj każdy kawałek jest przemyślany, każdy dźwięk jest na miejscu. Każdy utwór to potężna kompozycja, przytłaczająca brzmieniem. Brzmieniem, które jest jeszcze dość łagodne, jeśli popatrzymy chociażby na dokonania muzyków na "Misanthrope(s)" czy "Morte(s) Nee(s)" z lat późniejszych. Tu nie ma jeszcze miejsca na black, tu jest hard-core, bo już nawet ciężko nazywać to czystym screamo. Bawiąc się w gatunki, to oczywiście to screamo dojdziemy, ale jednak nie jest to (wg mnie) granie spod znaku tego gatunku.

Stylistycznie jest podobnie jak na poprzedniej płycie, jednak brzmienie jest bardziej mocarne. Wszystko jest jakby bardziej ułożone. Gwarantuję, że po kilku pierwszych odsłuchach nie dacie rady odróżnić od siebie poszczególnych utworów. Jak zaczynają walcować w pierwszym kawałku, tak potem trzymają się tego aż do końca. Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, niemniej jednak jest to płyta klasyczna. Pozycja, którą trzeba znać, by w ogóle rozmawiać o ciężkim brzmieniu. W końcu grupa ludzi tworzących zarówno Mihaia Edrischa jak i Celeste oraz Daitro ma znaczący wkład w historią i rozwój muzyki. Absolutnie: Must Have!

czwartek, 17 lutego 2011

Cursed "One"


Cursed "One"

Czy zespół ze stajni Deathwish wymaga rekomendacji. Wg mnie nie. Jest tu gęsto, na pewno nie można nic powiedzieć o muzycznej czystości gatunków. Sludge'owe wstawki mieszają się z czystym hard-core'em tudzież z jakimś innym core'm. W jednym kawałku chłopaki mieszają wszystko i co więcej wychodzą z tego obronną ręką.

Jest to granie pięknie wyprodukowane. Ja bym to porównał do najnowszego dziełka Daughters. Jest równie mięsiście ale jednak cały czas klarownie i czuć nutkę punk'ową. I patrząc na to co napisałem, nie widzę w tym żadnego sensu. Ale to granie nie da się inaczej opisać. Jest to duży kocioł ze wszystkim co miłośnicy grania z pod znaku (a jakże!) Converge'a czy Botch lubią najbardziej. Polecam.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Converge "2YK" (1999)


Converge "2YK"

Converge. Legenda sama w sobie. Twórcy stylu, nowego nurtu itp. Jeden z najlepszych składów koncertowych. Można by bić przed nimi pokłony. Ale to oni postanowili uderzyć czołem przed inną legendą muzyki. W 1999, dwa lata przed nagraniem kamienia milowego w dziedzinie mocnego grania, czyli przed wydaniem "Jane doe", Wydali krótką EP'kę z trzema utworami. Jeden nowy utwór, jedna wersja live i...cover The Cure. Tak właśnie! "Disintegration" w ich wykonaniu nabiera nowego wymiaru. Nie warto tego słuchać - tego posłuchać trzeba.

niedziela, 13 lutego 2011

Time To Burn

Podobno we Francji muzyka z gatunku metalowej, nie jest popularna. Wręcz nie znana...powiedział mi to znajomy Francuz. Jak to jest możliwe, skoro ten kraj raczy nas najbardziej wartościowymi zespołami z ogólnometalowej branży (poprzez hard-core, screamo, black)?! Dziś chciałbym przedstawić chłopaków, którzy już raz odwiedzili Polskę (niestety nie dane mi było ich zobaczyć), mają na swoim koncie trzy płyty (w tym jedna to bardziej EP) i potrafią swoją mocą zmieść z powierzchni ziemi. Back on stage! ...Time To Burn.


"Burn Lie Down"

Zaczęło się w 2004 roku płytą "Burn Lie Down". To w zasadzie EP, bo znajdują się na niej tylko 4 utwory. Jeszcze słychać hard-core, jeszcze można doszukać się punkowych inspiracji. Jeszcze nie ma wyklarowanego brzmienia. Ale brudu i agresji nie można im odmówić. Jak grają to grają na całość. Warto posłuchać, by wiedzieć od czego zespół wyszedł. Najmniej lubiana przeze mnie pozycja w ich dorobku. Co oczywiście i tak nie oznacza, że jest słaba...jest dobra.


"Starting point"

W 2005 wydają płytę już pełnowymiarową. Już da się zauważyć, ze są świadomi drzemiącej w nich kreatywności i przede wszystkim mocy (to co się dzieje w "Jelly Roll" to post hard-core'owa poezja!). Kiedy przychodzi "Waiting for the end" widać już, że nie zamierzają ani słuchaczy ani siebie oszczędzać, tylko przetaczają po nas ostry walec bez zahamowań! I ten ryk! Toż to nieludzkie co ten gość wyprawia! Żaden growl nie jest w stanie agresją dorównać takiemu sposobowi "śpiewania". Dalej jest już tylko lepiej: "Burn the lie down" to strzał w splot słoneczny i przetoczenie po potłuczonym szkle wylewającym się z gardła Eddy Duluc'ka (jak się odmienia te francuskie imiona?!). Kawałek kończy się marszowym werblem by przejść w zamykający utwór "Alma"...Przez długi czas niepokojąco zbliżamy się do punktu kulminacyjnego, który najwięcej wspólnego ma chyba ze sludge'm...uderzenie i...uff. Jesteśmy uratowani. Ale to dopiero początek, bo...


"Is.Land"

...bo w 2007 roku pojawia się dzieło kompletne. Absolutnie doskonała płyta, przemyślana w każdym calu. Takiej dawki agresji, złości, rozgoryczenia to teraz można ze świeca szukać! Mizantropiczne niezadowolenie z nieudolności międzyludzkich kontaktów. Odizolowanie od społeczeństwa, poczucie bezgranicznego ostracyzmu. Każdy człowiek to wyspa. Osobna wyspa. To zdają się nam przekazywać muzycy z Time to burn. Wsłuchując się w muzykę, wczytując w teksty widać przemyślaną strukturę właśnie opierającą się na takich emocjach. Od początku do końca płyty nie ma na niej słabych momentów. Wszystko jest na miejscu, wszystko jest niezbędne. "Emma peel" z otwierającymi słowami: "Blurred, frustrated and powerless!" zarysowują klimat w jakim utrzymane to arcydzieło. Tak! Tak uważam i będę tego zdania bronił. Uwielbia tę płytę i tak już pozostanie i nie potrafię się wypowiedzieć o niej bez jakichkolwiek emocji. Emocje! Bo na tym ta płyta stoi!

Najbardziej bezpośrednim wyrazem emocji jest "Tormenta", w której muzyka wraz z tekstem tworzą synergiczną całość, nie pozostawiając suchej nitki na słuchaczu...genialne. A moment "zebrania się" w kawałku "Isle of man" to coś co zmiata z nóg! Piękne!

Nie będę opisywał każdego utworu, bo trzeba tę płytę słuchać w całości, a dopiero znając ją na pamięć, można zacząć wybierać ulubione utwory. Ja z czystym sumieniem powiem, że przesłuchałem ten krążek chyba ze setkę jak nie więcej razy. I dalej mi mało...Absolutne "must have"!



Jako bonus załączam utwór z kompilacji "Falling down II", pt.: "Elena Djinn"

środa, 9 lutego 2011

Maths

Proszę Państwa, oto Maths! Przywitajcie ich z należytą atencją, bo to nie byle grupa. Mało znani, a to akurat wielka szkoda (przynajmniej mało znani w Polsce, bo jak jest za granicą to przyznam się nie wiem...). Śledząc ich news'y na facebook'u, można mieć wrażenie, że robią niepotrzebny szum i wybujałą otoczkę w okół swojej twórczości. Mnie osobiście zdziwiła jedna ich prośba opublikowana przed jakimś koncertem, w której napisali, żeby podczas gig'u nie pogować...Ale zostawmy to. Co z tego! Posłuchajcie ich a dowiecie się, że warto przejść przez to wszystko i nawet nie "machać dynią" (co jednak będzie naturalne podczas odsłuchów), by tylko posłuchać ich muzyki.


Maths+Throats "Split"

Na pierwszy ogień idzie Split z doskonałymi Throats. Obie kapele mają po pięć kawałków do dyspozycji i spokojnie to wystarcza by zmieść z powierzchni ziemi wszelkie uprzedzenia przed wydawnictwami typu "Split" (takie kiedyś posiadałem). Jeśli komuś podobała się propozycja Throats z 2010 roku, powinien naturalni sięgnąć po tę płytę i sprawdzić jak chłopaki grali kilka lat wcześniej. Maths się rozkręcają by w 2009 roku przedstawić nam:


Maths "Descent"

Mamy tu do czynienia z płytą wybitną. Od kawałków bardziej "spokojnych", poprzez screamo z najwyższej półki. Nie jest to granie chaotyczne. To w końcu Anglicy, więc hard-core w ich wykonaniu jest, powiedziałbym: elegancki. A to co dzieję się w utworze "Belief in hope", to przechodzi już ludzkie pojęcie. Nigdy nie zapomnę jakie wrażenie zrobiła na mnie ta płyta i ten utwór właśnie, kiedy wracałem do domku w górach w listopadowy, niedzielny poranek. Nic nie wskazywało, że tak sprawy będą się miały. Pogoda była nad wyraz klarowna, piękna jesień. Wracałem z mlekiem ze sklepu. Słoneczko, lekki wiatr. I jak zagrały pierwsze takty pianina to poczułem dreszcze i musiałem przystanąć bo nie wiedziałem co się dzieje. Od tej pory uwielbiam tę płytę i polecam z czystym sumieniem. Zarzucam wersję z 2011 roku, która to posiada jeden utwór dodatkowo...cover Deftones "Change". Nieźle się uśmiałem słysząc go pierwszy raz. Chino Moreno chyba też się uśmiał. Ale raczej przez łzy, że to nie tak on i jego zespół zagrali ten utwór, ale Maths właśnie.


Maths "Ascent"

Gdzieś wyczytałem, że ta płyta to uzupełnienie "Descent". Nie wiem czy do końca jest to prawda, więc nie będę tej plotki szerzej rozpowszechniał. Niemniej jednak: mam tu do czynienia z 4 kawałkami (w końcu to EP'ka), z czego trzy pierwsze to solidne uderzenie z wg większa niż na longplay'u agresją (słychać to szczególnie w wokalu). Natomiast utwór czwarty "The wind swept away" to istny majstersztyk, łączący w sobie zarówno porządne screamo (tudzież hard-core, jak zwał tak zwał) z naprawdę piękną melodią! Całość trwa jedenaście i pół minuty, więc nieprzeznaczenie tej płycie tych kilku chwil to naprawdę duży nietakt.

Dobra rada: należy słuchać głośno!

niedziela, 6 lutego 2011

Tim Hecker "Ravedeath, 1972"


Te wszystkie pola są pohoryzontalne. Nawet w zimie, pomimo tego, że jest zimno. Nawet podczas dżdżystej jesieni, pomimo tego że pada deszcz i pada nastrój. Wiosna i lato są jakby naturalną odskocznią i nie mają nic wspólnego z nieczuciem. Cały czas mam wrażenie, że idę po kolana w żółto-zielonym morzu...a może to już ocean? Wiatr! Jest, bo czasem nic nie słyszę, tak bardzo smaga uszy. Las? Tez jest! Niech i będzie. Myśli o o pozycji grobowej, myśli czyste, myśli nieskażone. Grobowej bo leżącej. Grobowej bo bezmyślnej. I w okół tylko ta żółtość. W końcu wypadałoby podskoczyć i wyrwać korzeń. Albo zostawić korzeń a wyrwać marzeń.

Pytanie czy jest się za starym, czy jest za głośno przestaje mieć w takich przypadkach znaczenie. Nie. Nie zawsze jest żółto. Nie zawsze jest wiatr ten wiatr. Choć podobno jest jak się chce, że ma być.

Z dachu mojej kamienicy zrzucają pianino. Ideał sięgnął nieba a teraz jest już na granicy z ziemią, choć cały czas ponad nią. Może nawet padać, może sypać śnieg. Chociaż nie, śnieg nie. Strasznie rozproszyłby skupienie na każdym małym dźwięku. Odpływ, przypływ i znów odpływ. Więcej jednak przypływów. Widzianych nie z zewnątrz ale z wewnątrz, tak jakby nie widzianych a będących nami. Ale co z pianinem? Stoi na krawędzi. Kilku oszołomionych gości próbuje je zepchnąć.

Pogadam z nimi, może dowiem się po co to robią...ale zaraz zaraz...

"William? To Ty?! Każdego bym się spodziewał, ale dlaczego akurat Ty?"

Zawsze wydawało mi się, że ktoś już coś wymyślił, że wszystko zostało napisane i namalowane, a pomysł który właśnie przychodzi mi do głowy, już dawno komuś przez głowę przeszedł i co więcej już się z pomyślał i nie jest więcej użyteczny. Wydawało mi się też zawsze, że można słuchać i nie słyszeć. "Jeśli ktoś pomyśli o morzu, już się w nim utopił".

"William! No ale dlaczego?"

Z wszystkich równań może wyjść 92982. A od tyłu? A inaczej...? 1972.

Czy masz wrażenie, że piękno się już zpiękniło? Posłuchaj jeszcze raz...

1972