niedziela, 13 lutego 2011

Time To Burn

Podobno we Francji muzyka z gatunku metalowej, nie jest popularna. Wręcz nie znana...powiedział mi to znajomy Francuz. Jak to jest możliwe, skoro ten kraj raczy nas najbardziej wartościowymi zespołami z ogólnometalowej branży (poprzez hard-core, screamo, black)?! Dziś chciałbym przedstawić chłopaków, którzy już raz odwiedzili Polskę (niestety nie dane mi było ich zobaczyć), mają na swoim koncie trzy płyty (w tym jedna to bardziej EP) i potrafią swoją mocą zmieść z powierzchni ziemi. Back on stage! ...Time To Burn.


"Burn Lie Down"

Zaczęło się w 2004 roku płytą "Burn Lie Down". To w zasadzie EP, bo znajdują się na niej tylko 4 utwory. Jeszcze słychać hard-core, jeszcze można doszukać się punkowych inspiracji. Jeszcze nie ma wyklarowanego brzmienia. Ale brudu i agresji nie można im odmówić. Jak grają to grają na całość. Warto posłuchać, by wiedzieć od czego zespół wyszedł. Najmniej lubiana przeze mnie pozycja w ich dorobku. Co oczywiście i tak nie oznacza, że jest słaba...jest dobra.


"Starting point"

W 2005 wydają płytę już pełnowymiarową. Już da się zauważyć, ze są świadomi drzemiącej w nich kreatywności i przede wszystkim mocy (to co się dzieje w "Jelly Roll" to post hard-core'owa poezja!). Kiedy przychodzi "Waiting for the end" widać już, że nie zamierzają ani słuchaczy ani siebie oszczędzać, tylko przetaczają po nas ostry walec bez zahamowań! I ten ryk! Toż to nieludzkie co ten gość wyprawia! Żaden growl nie jest w stanie agresją dorównać takiemu sposobowi "śpiewania". Dalej jest już tylko lepiej: "Burn the lie down" to strzał w splot słoneczny i przetoczenie po potłuczonym szkle wylewającym się z gardła Eddy Duluc'ka (jak się odmienia te francuskie imiona?!). Kawałek kończy się marszowym werblem by przejść w zamykający utwór "Alma"...Przez długi czas niepokojąco zbliżamy się do punktu kulminacyjnego, który najwięcej wspólnego ma chyba ze sludge'm...uderzenie i...uff. Jesteśmy uratowani. Ale to dopiero początek, bo...


"Is.Land"

...bo w 2007 roku pojawia się dzieło kompletne. Absolutnie doskonała płyta, przemyślana w każdym calu. Takiej dawki agresji, złości, rozgoryczenia to teraz można ze świeca szukać! Mizantropiczne niezadowolenie z nieudolności międzyludzkich kontaktów. Odizolowanie od społeczeństwa, poczucie bezgranicznego ostracyzmu. Każdy człowiek to wyspa. Osobna wyspa. To zdają się nam przekazywać muzycy z Time to burn. Wsłuchując się w muzykę, wczytując w teksty widać przemyślaną strukturę właśnie opierającą się na takich emocjach. Od początku do końca płyty nie ma na niej słabych momentów. Wszystko jest na miejscu, wszystko jest niezbędne. "Emma peel" z otwierającymi słowami: "Blurred, frustrated and powerless!" zarysowują klimat w jakim utrzymane to arcydzieło. Tak! Tak uważam i będę tego zdania bronił. Uwielbia tę płytę i tak już pozostanie i nie potrafię się wypowiedzieć o niej bez jakichkolwiek emocji. Emocje! Bo na tym ta płyta stoi!

Najbardziej bezpośrednim wyrazem emocji jest "Tormenta", w której muzyka wraz z tekstem tworzą synergiczną całość, nie pozostawiając suchej nitki na słuchaczu...genialne. A moment "zebrania się" w kawałku "Isle of man" to coś co zmiata z nóg! Piękne!

Nie będę opisywał każdego utworu, bo trzeba tę płytę słuchać w całości, a dopiero znając ją na pamięć, można zacząć wybierać ulubione utwory. Ja z czystym sumieniem powiem, że przesłuchałem ten krążek chyba ze setkę jak nie więcej razy. I dalej mi mało...Absolutne "must have"!



Jako bonus załączam utwór z kompilacji "Falling down II", pt.: "Elena Djinn"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz